Większość ludzi, którym zrobiłem zdjęcia, już nie żyje, a dalej słyszę, że pandemia jest zmyślona - mówi Wirtualnej Polsce Jacek Szydłowski. Przez wiele tygodni na oddziale COVID-19 w Lublinie fotografował, jak Jarosław i Piotr wracają do życia.
- Pierwszą rzeczą, jaką pamiętam, była postać jak z Marsa. Miała przyłbicę, maseczkę, kombinezon i napis COVID. Wtedy w ogóle nie mogłem skojarzyć, co się dzieje. (…) Dopiero po kolejnym wybudzeniu zobaczyłem siedem osób, ubranych w ten sam sposób - opowiada jeden z bohaterów fotoreportażu, Jarosław Dymara.
- Zaczęło się w czwartek, a w sobotę byłem już nieprzytomny - mówi Piotr M., drugi bohater zdjęć Szydłowskiego. Po pogotowie zadzwonił brat. Medycy niemal od razu stwierdzili koronawirusa, pilnie wezwali śmigłowiec, który zabrał pana Piotra do szpitala w Lublinie na OIOM dla pacjentów z COVID-19.
Trafiają tam tylko pacjenci w stanie bezpośredniego zagrożenia życia, duszący się, umierający. Do tchawicy wprowadza się im plastikową rurkę, która umożliwi oddychanie.
- Czasem, kiedy otwieram książkę przyjęć, uświadamiam sobie, że pamiętam każde nazwisko. To może wydawać się dziwne, bo tych pacjentów było kilkuset. Ale ja te nazwiska i historie pamiętam, bo wszyscy bardzo to przeżywaliśmy - mówi anestezjolog, dr Mateusz Szymański, który od początku pandemii, niemal codziennie, pracował na oddziale intensywnej terapii dla chorych na COVID-19 w Lublinie.
Żaden pacjent nie był przypadkiem. Miał imię, rodzinę, pracę.
- Jedną z trudniejszych rzeczy były dla mnie rozmowy z bliskimi chorych. Zajmowaliśmy się pacjentem, angażowaliśmy, jak tylko umieliśmy, a za chwilę dzwoniła rodzina i dowiadywaliśmy się, że ten pacjent ma jeszcze małe dziecko, które czeka w domu i pyta, co z tatą. To takie dodatkowe brzemię, praktycznie od każdego chorego - dodaje lekarz.
"Proszę obiecać, że wszystko będzie dobrze"
- Zdarzały się oczywiście takie sytuacje, w których człowiek po prostu miał ochotę wstać od biurka, zdjąć kombinezon i wyjść ze szpitala, iść przed siebie i to wszystko zostawić - przyznaje Szymański.
Bo bywały dni, które odliczały zgony. I nie były jedynie zmieniającą się codziennie liczbą w raportach epidemicznych.
- Pacjent dość młody, 41 lat. Planowaliśmy, że będziemy przygotowywać go do wybudzenia, ale jako powikłanie pocovidowe miał skurcz naczyń wieńcowych, zawał (…). Pamiętam, że w trakcie resuscytowania go, a reanimowaliśmy go bardzo długo, obok na stoliku stały dwa zdjęcia. Do szpitala przyniosła je żona. Na jednym z nich była ona z córką, na drugim syn. Do dziś łamie mi się głos, jak to wspominam. Nie udało nam się go uratować - opowiada Szymański.
Był też inny pacjent, którego lekarz przyjmował na oddział.
- Złapał mnie za rękę i powiedział, żebym mu obiecał, że będzie dobrze. Oczywiście to zrobiłem. To było ostatnie zdanie, które słyszał przed uśpieniem i zaintubowaniem. Później okazało się, że było to też ostatnie zdanie, które usłyszał przed śmiercią - wspomina anestezjolog.
Budzenie
- Przyznam, że po ciężkim dyżurze, kiedy miałem dwa czy trzy zgony w jedną dobę, byłem bardzo przybity. Rano poszedłem na nasz oddział rehabilitacji, na którym była czwórka naszych pacjentów, którzy wyszli spod respiratora. Chciałem poprawić sobie humor, przypomnieć, że warto - mówi Szymański.
Z OIOM-u dla chorych na COVID-19 w Lublinie "wychodzi" ponad 30 proc. pacjentów.
- Fotografując pacjentów na oddziale intensywnej terapii, nie wiedziałem, czy będzie happy end. Większość ludzi, którym zrobiłem zdjęcia, już nie żyje. (…) Zależało mi jednak, żeby pokazać drogę walki o zdrowie i odzyskiwania sprawności - mówi Jacek Szydłowski, autor zdjęć.
Przyznaje też, że było to możliwe dzięki otwartości i zaufaniu ze strony całego personelu medycznego, który nie uznał, że szuka taniej sensacji.
- Ich praca to moim zdaniem najważniejsza rzecz, jaka działa się w ostatnim czasie w Polsce - dodaje Szydłowski.
Z aparatem towarzyszył pacjentom od momentu, w którym zostali przyjęci na oddział. Widział heroiczną walkę o ich zdrowie i życie. Dokumentował, jak wygląda dochodzenie do zdrowia.
- Wszyscy chorzy, których wybudzamy, mają objawy zespołu odstawiennego - są zdezorientowani, splątani, mają zaburzenia pamięci. Musimy ich uświadomić, że wszystko jest w porządku, że siły w końcu wrócą - tłumaczy dr Szymański.
Siedem postaci z Marsa
- Doktor poprosił, żeby uścisnąć mu lewą, potem prawą dłoń. Zrobiłem to, a lekarz powiedział, że szybko z tego wyjdę, bo mam bardzo mocny uścisk - opisuje chwile po wybudzeniu Jarosław Dymara.
Dopiero później dotarło do niego, gdzie jest, że podłączono go do respiratora, że udało mu się wrócić do żywych.
- Kiedy trafiłem na oddział rehabilitacyjny i można już było podawać różne rzeczy, to pierwszym moim marzeniem był domowy kompot. (…) Później była to coca cola zero, bo skakał mi cukier, nie mogła być jeszcze normalna. Ale proszę mi wierzyć, piłem ją przez prawie sześć dni. Nie chodziło o to, żeby się napić, ale poczuć jej smak. To jest tak, że w sytuacji, kiedy leży się przez kilka tygodni, to człowiek zaczyna doceniać takie proste rzeczy - kompot, colę, możliwość umycia sobie włosów - opowiada Dymara.
Z zawodu jest nauczycielem, przez wiele lat pracował na uczelni. Później założył własną działalność, uczy przyszłych medyków chemii, żeby później dobrze zdali egzaminy.
- To taki paradoks, że z wieloma lekarzami, którzy mnie leczyli, zetknąłem się dużo wcześniej, przed moją chorobą. Jestem autorem kilkunastu książek i zarówno dr Szymański, jak i kardiolog, który się mną zajmował, uczyli się z nich. (…) Brali udział w olimpiadach, które do 2014 roku sprawdzałem - przyznaje z dumą.
- Bez poświęcenia lekarzy, ich zaangażowania, przeżycie tej choroby byłoby w moim przypadku niemożliwe. Jestem pełen podziwu dla kadry, która narażając własne zdrowie, ratuje życie innym - dodaje Dymara.
50-latek czuje się jak staruszek
Piotr M. koronawirusa złapał najprawdopodobniej w pracy, w zakładzie produkującym fabrykaty dla górnictwa w Stalowej Woli.
- Miałem bardzo wysoką gorączkę, około 40 stopni Celsjusza. Było mi coraz trudniej, w sobotę nie dałem rady wstać z łóżka, bo brakowało mi powietrza. Dusiłem się - opowiada. Z interwencji pogotowia pamięta tylko start, chwilę lotu.
- Lekarz powiedział mi później, że tracheotomię miałem już w śmigłowcu - dodaje.
Obudził się po trzech tygodniach śpiączki pod respiratorem. Był jednym z pacjentów dr. Szymańskiego.
- Miałem szczęście, że tu trafiłem. Mogłoby mnie już dzisiaj nie być. (…) Cały czas uczę się wszystkiego od nowa. Chodzić, podnieść szklankę, jakby życie wystartowało drugi raz. (…) Podczas rehabilitacji pracujemy nad każdym mięśniem w ciele, nigdy nie spodziewałem się, że przytrafi mi się coś takiego - przyznaje.
Jak podkreśla, mimo że ma dopiero 51 lat, czuje się jak 70-latek.
- Przed chorobą byłem aktywny fizycznie, jeździłem na rowerze, miałem niezłą kondycję. (…) Później COVID zaatakował większość moich organów. Mam problem z trzustką, sercem, niemal wszystkie organy zostały zaatakowane. Koronawirus rozbił mnie w trzy dni - dodaje pan Piotr.
Szaleństwo antyszczepionkowców
- Są też trudniejsze momenty. Człowiek ma już po prostu dość tej całej pandemii, tego wszystkiego, tych głosów, że koronawirus nie istnieje, że to zmowa. To jest po prostu przykre - przyznaje dr Szymański.
Antyszczepionkowców się boi, bo ma wrażenie, że niektórych postaw nie są w stanie zmienić żadne argumenty.
- Ostatnio słuchałem nawet wykładu profesor, która pokazywała aktywne obszary mózgu u takich osób. (…) Wiem, że nie jestem w stanie ich przekonać, ale zwróciłbym uwagę tych, którzy zachowali jakąkolwiek możliwość racjonalnej oceny, że wszystkie osoby wykształcone medycznie: profesorowie, lekarze, osoby pracujące nad szczepionkami - zaszczepiły się. To już chyba ogromny dowód na to, że nie jest to żadna zmowa koncernów farmaceutycznych ani świata medycznego - tłumaczy.
- Nie lubię białych fartuchów, a wizja siedmiu osób stojących nade mną, kiedy mam na sobie pampersa, jest naprawdę przerażająca. (..) To rodzaj niepotrzebnego wstydu, taka nagła zmiana warunków dla człowieka, który zawsze lubił robić wszystko sam. To duże, traumatyczne przeżycie, ale to wszystko trzeba było przeżyć - dodaje Jarosław Dymara.
- Ja sobie spokojnie spałem, lekarze walczyli o moje życie, a bliscy w tym czasie się martwili. Niech ci, którzy mają jakikolwiek sceptycyzm związany z tą chorobą i szczepieniami, zastanowią się, co by zrobili, gdyby na moim miejscu była ich matka lub ojciec i gdyby to oni musieli przez kilka tygodni, dzień w dzień, zaciskać zęby i martwić się, czy ich bliski "wyjdzie", czy zostanie wyniesiony w covidowej trumnie - podkreśla.