Projekt "maszynka do mięsa". Dowódcy grupy Wagnera zdradzili tajemnice
Ludzi traktuje się jak kondomy i mięso armatnie. Dostanie się do niewoli oznacza pewną śmierć przez tortury. Tak o realiach swojej walki w Syrii i Donbasie mówią dowódcy grupy Wagnera - owianej tajemnicą jednostki rosyjskich najemników.
"Wagnerowcy" walczą w służbie Rosji już od czterech lat, ale o ich istnieniu szerzej świat dowiedział się dopiero w lutym, kiedy ich oddział we wschodniej Syrii został niemal doszczętnie rozgromiony przez amerykańskie lotnictwo. Teraz trzej oficerowie grupy zdradzili Radiu Swoboda (to rosyjskojęzyczny serwis Radia Wolna Europa) szczegóły prowadzonej przez nich półoficjalnej walki.
Z ich słów wyłania się jasny obraz: żołnierzy jak na rosyjskie warunki przyzwoicie opłacanych -- średnia miesięczna pensja to 150 tys. rubli (ok. 9 tys. zł), plus premie - ale których życie niewiele jest warte dla tych, którzy nimi rozporządzają.
- Mówi się, że Wagner to "projekt miasorubka" - mówi jeden z wojskowych.
- Ludzi traktuje się jak bydło, mówi się im, że są kondomami, mięsem armatnim, że skoro przyjechali zarabiać pieniądze, to nikogo nie obchodzi, co tam z nimi będzie - dodał drugi.
To podejście widać w statystykach. Choć oficjalnych strat wśród żołnierzy grupy się nie publikuje, to z zeznań "wagnerowców" wynika, że są one potężne. Kiedy w 2013 pierwszy oddział 267 najemników nowo powstałej firmy (zarejestrowanej w Hong Kongu jako "Słowiański Korpus") pojechał do Syrii pod pozorem ochrony pól naftowych, bez szwanku wyszło z tej wyprawy jedynie 10 procent. Kiedy 60-osobowy oddział Wagnera przyjechał do Ługańska w 2015 roku, wróciło jedynie dwóch żołnierzy. Podobnie wysokie straty grupa notowała w Dajr az-Zaur na wschodzie Syrii.
300-osobowa jednostka Wagnera dostała wówczas za zadanie zdobycie pięciu wzgórz w regionie. Żołnierze raz po raz dostawali rozkazy ataku; za każdym razem wynikiem było wysłanie do Rosji po 20-30 cynkowych trumien z napisem "gruz 200". Ale według opowieści członków grupy, nie wszystkich poległych wysyła się do domu. Jeden z dowódców szacuje liczbę poległych wagnerowców w Syrii na 400 osób, podczas gdy łączna ich liczba obecnie przebywających w Syrii to 2 tys. Twierdzi, że wbrew początkowym doniesieniom, w amerykańskim nalocie na Rosjan zginęło "co najwyżej 15", a nie 200. Reszta to ranni.
Za każdego zabitego żołnierza, rodziny ofiar otrzymują 3 miliony rubli (180 tys. zł), ranni dostają 30, 50 lub 180 tys. rubli w zależności od tego jak ciężkich doznali obrażeń. Nieposłuszeństwo lub pijaństwo jest surowo karane zamknięciem w kontenerze.
- Sadzają cię w kontenerze i każdy, kto chce, może do ciebie przyjść i dać ci wpi...l - opisuje proces jeden z rozmówców Radia Swoboda.
Wojna bez ceregieli
Jak wygląda Syria w oczach rosyjskich najemników? Strasznie. Choć syryjskie dzieci z obszarów zajmowanych przez Baszara al-Asada wołają za nimi "Russia I love you", to w kraju "szerzy się pederastia". Jedzenie, jaki dostają, jest często przeterminowane, "aż wybucha". Ich sojusznicy, żołnierze reżimu są bezużyteczni, często uciekając z pola walki. Co innego przeciwnicy, przede wszystkim z antyasadowskiej opozycji.
- Tam jest taka wojna, w której się nie ceregieli, wszyscy doskonale rozumieją, że niewola to znaczy śmierć przez tortury - mówi jeden z najemników.
Do tortur dochodzi po obu stronach. Jeden z cytowanych dowódców twierdzi, że "ma specjalistę" do wyłupywania jeńcom oczu, dokładnie opisując metodę, jaką się do tego stosuje.
Co robią wagnerowcy w Syrii? Oficjalnie kontraktowani są do ochrony pól naftowych i prowadzenia badań geologicznych. W praktyce są jednak przedłużeniem rosyjskiej armii (która oficjalnie z Syrii się wycofała), wykorzystywanym wszędzie tam, gdzie zachodzi konieczność użycia siły.
- Tam nic się nie dzieje bez zgody przynajmniej jednej z baszt Kremla - mówi WP Robert Cheda, ekspert Fundacji Pułaskiego.
Za pieniądze czy za Rosję
Nie znaczy to jednak, że grupa nie realizuje własnych zadań "na boku". Choć nazwa grupy wywodzi się od jej dowódcy ppłk Dmitrija Utkina - nazywanego "Wagnerem" ze względu na swoje zamiłowanie do muzyki niemieckiego kompozytora oraz wytatuowaną na ciele swastykę - to grupa zawdzięcza swoje istnienie Jewgienijowi Prigożynowi. To były restaurator, oligarcha nazywany "kucharzem Putina", który finansuje działania wagnerowców. Przy okazji wykorzystuje też ich obecność w Syrii by korzystać z bogactw naturalnych kraju. Ale podejrzewa się, że to właśnie biznesowe ambicje oligarchy naraziły żołnierzy na atak Amerykanów.
- Prawdopodobnie ci najemnicy znaleźli się tam, bo Prigożyn zawarł układ z Damaszkiem, aby odzyskać pola naftowe, z których pobiera pokaźne zyski. Ale nie oznacza to, że była to całkowita wolna amerykanka - mówi Cheda.
W wywiadzie z Radiem Swoboda wagnerowcy zapewniają, że nie pojechali do Syrii dla pieniędzy.
- Ja myślę, że jeśli walczysz pod rosyjską flagą i z rosyjskim automatem, to nawet jeśli masz zapleśniały prowiant i walczysz 10 tys. kilometrów od Rosji, i tak walczysz za Rosję - tłumaczy jeden z nich. - Nie ma wojny syryjskiej, nie ma wojny ukraińskiej, jest wojna między Rosyjską Federacją i USA - wyjaśnia drugi.