PublicystykaProgram 500+. Łukasz Warzecha: co zrozumiał Orbán, a nie rozumie PiS

Program 500+. Łukasz Warzecha: co zrozumiał Orbán, a nie rozumie PiS

"To wielki dzień dla wszystkich polskich rodzin" - powiedziała premier Szydło, ogłaszając przyjęcie przez rząd programu 500+. To duże nadużycie - żadnego powodu do radości nie mają rodziny z jednym dzieckiem, bo ich program nie obejmie, choć takie były pierwotne zapowiedzi PiS. Ostateczna konstrukcja przedsięwzięcia, a także wypowiedzi wicepremiera Morawieckiego, budzą natomiast wątpliwości, czy mamy faktycznie do czynienia z programem cywilizacyjnym - jak chciałaby partia rządząca - czy po prostu z kolejnym programem socjalnym, który na dodatek może się skończyć klapą - pisze Łukasz Warzecha dla Wirtualnej Polski.

Program 500+. Łukasz Warzecha: co zrozumiał Orbán, a nie rozumie PiS
Źródło zdjęć: © PAP | Radek Pietruszka
Łukasz Warzecha

Polski rząd w sprawach socjalnych i społecznych wielokrotnie powoływał się na przykład Węgier, jednak w praktyce jego działania, a także deklaracje i wypowiedzi Mateusza Morawieckiego, głównego architekta polityki gospodarczej gabinetu Beaty Szydło, idą w inną stronę. Viktor Orbán od początku postawił w centrum nie najuboższych, ale klasę nazywaną na Węgrzech polgárok, czyli "mieszczanie" - a więc po prostu klasę średnią. To jej posłużyło wprowadzenie podatku liniowego (o stopie zaledwie 16 proc.), przed którym rząd PiS niezmiennie się wzdraga i który traktuje jako liberalne zło. Jednocześnie węgierski premier - podobnie jak każdy rozsądny konserwatywny polityk - zdawał sobie sprawę ze znaczenia demografii i konieczności prowadzenia polityki prorodzinnej. Realizuje ją jednak w inny sposób: poprzez odpowiednio sformatowane ulgi podatkowe. Ich konstrukcja jest taka, że począwszy od trojga dzieci wiele rodzin w zasadzie nie płaci podatku
dochodowego, ponieważ odpis na każde dziecko od podstawy opodatkowania wynosi 206 tys. forintów miesięcznie, a więc rocznie przy trojgu dzieci sięga niemal 2,5 mln forintów, czyli aż 108 tys. zł!

Rząd PiS wybrał drogę rozdawnictwa, co z pewnością jest efektowne - miło dostać przelew na konto - ale zawsze mniej efektywne. W ogromnej części przypadków taka redystrybucja oznaczać bowiem będzie po prostu przerzucanie z kieszeni do kieszeni. Zamiast pozwolić części rodzin - przynajmniej tym płacącym wystarczająco wysokie podatki - po prostu zachować dodatkowe 500 zł na dziecko miesięcznie w kieszeni, rząd najpierw zabierze im te pół tysiąca w postaci opodatkowania, aby następnie im je wypłacić w ramach programu 500+. Ten absurd nie będzie się oczywiście odbywał bezkosztowo. Do obsługi takich przedsięwzięć zawsze potrzebni będą urzędnicy, komputery, systemy informatyczne - za które zapłacimy wszyscy.

To jednak mniejszy problem niż odmienne podejście od tego zastosowanego na Węgrzech. Tam bowiem ulgi na dzieci dotyczą wszystkich - również rodzin z jednym dzieckiem, niezależnie od przychodów. Odpis jest wówczas mniejszy i wynosi 62 tys. forintów, czyli prawie 880 zł miesięcznie. A zatem rodzina z jednym dzieckiem odlicza rocznie od podstawy opodatkowania w przeliczeniu ok. 10 tys. zł. Taka sama polska rodzina nie zyskuje kompletnie nic na programie 500+ - przeciwnie, jest szansa, że w jakiś sposób na nim straci, bo przecież to przedsięwzięcie trzeba jakoś sfinansować. Koszty pośrednio obciążą wszystkich. Mało tego – nawet ze ściśle socjalnego punktu widzenia program w tej postaci jawi się jako absurdalny, ponieważ 500 złotych miesięcznie pobierze - i słusznie - zamożny notariusz z dwojgiem dzieci, ale nie pobierze kasjerka z hipermarketu z jednym dzieckiem, zarabiająca powyżej progu wyznaczonego przez program.

I tu docieramy do istoty problemu. W zamierzeniu program 500+ miał być programem cywilizacyjnym, pokazującym całkowitą zmianę podejścia państwa do posiadania dzieci przez obywateli. Takie programy muszą opierać się na jednej żelaznej zasadzie: powinny na identycznych zasadach dotyczyć wszystkich bez wyjątków. Dokładnie tak jak węgierski program ulg podatkowych obejmuje wszystkich podatników. W przeciwnym razie zamieniają się w zwykły program socjalny.

Zróżnicowanie jest złe między innymi dlatego, że stwarza ryzyko wywołania resentymentów. Rząd PiS tylko częściowo tego uniknął, rezygnując ostatecznie ze zróżnicowania obywateli kwalifikujących się do programu 500+ według kryterium zamożności. Jednak echa tych pomysłów pozostały w postaci kuriozalnej wypowiedzi wicepremiera Morawieckiego, apelującego, by bogatsi z programu nie korzystali. Te bardzo nieszczęśliwe słowa każą sądzić, że główny twórca polityki gospodarczej polskiego rządu uznaje jego naczelny projekt "cywilizacyjny" po prostu za kolejny program socjalny, mający jedynie wspomóc uboższych, a nie premiować u każdego posiadanie dzieci.

Nie jest to, niestety, jedyna taka deklaracja wicepremiera. Pytany kilka tygodni temu o kwestię kwoty wolnej od podatku (obietnica Andrzeja Dudy z kampanii wyborczej, leżąca w Sejmie w postaci prezydenckiego projektu), oznajmił, że być może kwotą wolną powinni się cieszyć wyłącznie mniej zarabiający, a w ogóle nie powinna dotyczyć bogatych. Przy czym "bogaty" jest dla wicepremiera Morawieckiego ten, kto zarabia brutto 10 tys. złotych. Inaczej mówiąc, jako "bogatych" zdefiniował wicepremier ogromną część walczącej w Polsce o przetrwanie mizernej i tak klasy średniej, uznając, że nie należy jej się nawet kwota wolna. Bo choć dla ogromnej części Polaków pensja netto na poziomie 7 tys. to gigantyczne pieniądze, to jednak w większych miastach jest to wynagrodzenie średniego poziomu specjalistów, aspirujących właśnie do roli klasy średniej. Nawiasem mówiąc, jakąkolwiek próbę zróżnicowania kwoty wolnej w zależności od poziomu przychodów z pewnością zablokowałby
Trybunał Konstytucyjny - gdyby działał normalnie i gdyby trafił do niego odpowiedni wniosek.

Złośliwie można by powiedzieć, że wicepremier Morawiecki w swojej bankowej karierze zarobił już tyle (czego nie chciał ujawnić w oświadczeniu majątkowym), że nawet gdyby miał dziesięcioro, a nie czworo dzieci, nie musiałby korzystać ani z 500+, ani z kwoty wolnej. Trudno oprzeć się wrażeniu, że o ile Viktor Orbán postanowił ze wszystkich sił wesprzeć i pomóc węgierskim polgárok, o tyle rząd PiS istnienia klasy średniej w ogóle nie dostrzega. Potwierdza to również dziwny taniec wokół projektu ustawy o pomocy frankowiczom - bo większość z nich należy do tej właśnie niemiłosiernie przez kolejne rządy dojonej grupy.

Jaka będzie skuteczność programu 500+, będziemy mogli osądzić najwcześniej pod koniec obecnej kadencji Sejmu. Nie ma wątpliwości, że jest to program ambitny, a zarazem stanowiący pierwsze prawdziwe, nieudawane podejście do gigantycznego problemu demograficznego. Nie zmienia to faktu, że został oparty na fatalnej zasadzie rozdawnictwa publicznych pieniędzy, a zarazem nie jest programem uniwersalnym. To ostatnie oznacza, że jego konsekwencje mogą się okazać mniejsze niż zakładano. Dla wielu rodzin bowiem główną barierą psychologiczną jest decyzja o pierwszym, nie kolejnych dzieciach. Tej bariery rząd PiS nie pomaga przejść - odmiennie niż rząd Viktora Orbána.

Trudno też nie zauważyć, że nowy rząd postawił na metodę najbardziej prymitywną: damy kasę i tak zachęcimy kobiety do rodzenia dzieci. Czy stało za tym jakieś solidne badanie, pokazujące, dlaczego w Polsce Polacy obawiają się mieć dzieci, a mieszkając choćby w Wielkiej Brytanii - nie? O żadnej takiej analizie nie słyszałem. Gdyby została jednak wykonana, mogłoby się okazać, że wcale nie chodzi o pieniądze, a w każdym razie nie przede wszystkim, ale o inne czynniki: dostępność miejsc w przedszkolach, życzliwość urzędników, możliwość dogadania się z pracodawcami (czemu sprzyjają elastyczność kodeksu pracy i niskie obciążenia przedsiębiorców), łatwość załatwiania formalności i - ogólnie sprawę ujmując - dobry i przyjazny stosunek państwa do obywateli. No, ale znacznie łatwiej zaordynować po 500 zł na dziecko (nie na każde) niż zabrać się za solidną reformę państwa.

W tle pozostaje też wybór fundamentalny: czy rząd PiS chce być wyłącznie rządem najuboższych, najgorzej sytuowanych i pokrzywdzonych, których będzie wspierał kosztem średniaków (bo faktyczni najbogatsi zawsze znajdą sposoby i środki, żeby uchronić swoje pieniądze przed państwem), czy też pokaże w końcu, że dostrzega mizerną, nieustannie gnębioną i dojoną klasę średnią oraz rozumie, jak ważna jest dla dobrego funkcjonowania państwa i że trzeba jej rozwój wspierać ze wszystkich sił. Już dawno zrozumiał to Viktor Orbán. Jarosław Kaczyński nie wydawał się tego rozumieć nigdy. Czy zrozumie to Beata Szydło?

Łukasz Warzecha dla Wirtualnej Polski

Wybrane dla Ciebie
Węgierska pokusa PiS [OPINIA]
Tomasz P. Terlikowski
Komentarze (2283)