Próg wyborczy jest bez sensu
Jednym z najbardziej istotnych graczy podczas tej kampanii wyborczej jest niejaki Próg Wyborczy. Próg Wyborczy to bezwzględny kiler, który ma powstrzymać parlamentarne ambicje LPR, Samoobrony i około pięćdziesięciu innych komitetów wyborczych. Moim skromnym zdaniem, Próg Wyborczy za bardzo się rządzi i należałoby go kiedyś w końcu wykluczyć.
18.09.2007 09:51
Każdy z nas, ze szczególnym uwzględnieniem Andrzeja Leppera i Romana Giertycha, doskonale kojarzy ten passus komunikatów o przedwyborczych sondażach, który zaczyna się od słów: "do Sejmu nie dostałyby się...". Zdanie to uzupełniane jest przez nazwy ugrupowań, które w badaniu sondażowym zostały poparte przez mniej niż 5% respondentów. Jeśli sondaż taki potwierdzi się podczas wyborów, partie znajdą się poza burtą, a ich głosami podzielą się poważniejsi gracze na politycznej scenie (zgodnie z prawem dżungli: największy bierze najwięcej, mniejsi czekają na okruszki).
Należy przy tym zwrócić uwagę, że to nie Andrzej Lepper czy Roman Giertych tracą w wyniku działalności Progu Wyborczego. Prawdziwymi przegranymi będą tak naprawdę setki tysięcy wyborców, którzy pozostaną bez swojej reprezentacji w parlamencie.
Wiem co mówię, gdyż sam kilka razy byłem takim osieroconym wyborcą. Dwa lata temu wraz ze mną Próg Wyborczy wyciął głosy 1.290.203 innych obywateli. Niebagatelna to rzesza. Mainstreamowe komitety wyborcze miały do podziału 11% głosów tych, którzy nie odnajdują swoich poglądów w poglądach mainstreamu.
Jeszcze lepiej było w 1997 roku, kiedy na niecałe 13 milionów głosujących, blisko milion sześćset tysięcy zagłosowało na partie, które nie przekroczyły progu. Była to zarówno niekomunistyczna lewica, jak i skrajnie liberalna prawica. Ich glosy unieważnił Próg Wyborczy. Podzielili się nimi zwycięzcy. Akcja Wyborcza Solidarność uzyskała 33% głosów, co – dzięki Progowi Wyborczemu – przełożyło się na 43% mandatów. Trudno sobie wyobrazić, że wyborcy Unii Pracy czy Unii Polityki Realnej byli zachwyceni tym, że ich głosami nakarmił się Marian Krzaklewski.
Być może w działalności Progu Wyborczego należy szukać przyczyn tego, że od czasu jego wprowadzenia w wyborach w 1993 roku frekwencja wyborcza systematycznie spada. Oportuniści powiedzą: "Skoro wiesz, że twój głos przepadnie, głosuj na jakąś realną siłę". Oportunistom trudno uwierzyć w to, że bezkompromisowy socjalista bądź – z drugiej strony – paleolibertarianin nie widzą większych różnic pomiędzy tymi kilkoma ugrupowaniami mającymi "realną siłę" i nie znajdują wśród nich żadnego polityka, na którego mogliby zagłosować.
A na przykład w 1991 do Sejmu weszli kandydaci 29 ugrupowań (przy czym 11 spośród nich uzyskało po 1 mandacie). Do parlamentu dostali się m.in. przedstawiciele Ruchu Autonomii Śląska, Związku Podhalan oraz Sojuszu Kobiet przeciw Trudnościom Życia. I tu, każdy kto pamięta tamten parlament, przywoła podstawowy argument za Progiem Wyborczym: jego brak powoduje rozdrobnienie parlamentu, w ławach sejmowych zasiada poselski plankton, przegłosowywanie ustaw, nie mówiąc już o sformowaniu rządu, staje się niemożliwe. Sejm pierwszej kadencji został rozwiązany po dwóch latach.
I czym, drodzy zwolennicy Progu Wyborczego, różni się to od ostatniego Sejmu, który też nie przetrwał połowy kadencji, mimo iż spodziewana koalicja zdobyła w 2005 roku blisko dwie trzecie mandatów? Okazuje się, że porozumienia w Sejmie nie gwarantuje niewielka liczba ugrupowań w miarę zbliżonych pod względem programowym. Nasi parlamentarzyści są w stanie pokłócić się śmiertelnie nie tylko na płaszczyźnie lewica-prawica, ale również w ramach jednej formacji politycznej, a nawet w ramach jednej partii. Co z tego, że PiS czy Samoobrona wchodzą do parlamentu jako jedna partia, skoro w czasie kadencji zaczynają się rozpadać zgodnie z programowym zróżnicowaniem?
Próg Wyborczy jest karą dla obywateli za kłótliwość polityków. Karą nie wystarczającą, gdyż kłótliwości nie ogranicza. Jeśli spełnią się czarne prognozy i do najnowszego Sejmu wejdą tylko trzy ugrupowania, Próg Wyborczy nie zapewni ani zgody między śmiertelnie skłóconymi Donaldem Tuskiem i Jarosławem Kaczyńskim, ani porozumienia między Platformą i LiD-em (nie mówiąc już o całkowicie fantastycznej koalicji PiS-LiD). Jeśli jakiś rząd powstanie, będzie mniejszościowy albo skrajnie niestabilny. A do tego głosy połowy wyborców pójdą do śmieci.
Być może zamiast glajszachtowania sceny politycznej (z czego nasi dzielni wybrańcy i tak nie potrafią skorzystać), należy jednak dopuścić na Wiejską różnorodność i szerokie spektrum ideologii. Być może - paradoksalnie - właśnie różnorodność zamiast sztucznie wzmacnianego mainstreamu dałaby szansę na porozumienie. Porozumienie trudne i wymagające wielu ustępstw, ale może właśnie dla tego korzystne dla nas, obywateli.
Krzysztof Cibor, Wirtualna Polska