PolskaProcesy w sprawie "Wujka" - po 25 latach od tragedii sąd ciągle nie wskazał winnych

Procesy w sprawie "Wujka" - po 25 latach od tragedii sąd ciągle nie wskazał winnych

Setki przesłuchań, trzy procesy, wszczęcie, umorzenie i ponowne wszczęcie śledztwa - po 25. latach od pacyfikacji kopalń "Wujek" i "Manifest Lipcowy" sąd ciągle nie wskazał winnych tej tragedii. Sądy rozpatrują tę sprawę od blisko 14 lat.

14.12.2006 | aktual.: 14.12.2006 20:01

Obie kopalnie zastrajkowały po wprowadzeniu stanu wojennego zawieszeniu NSZZ "Solidarność" i internowaniu tysięcy osób. W czasie odblokowywania tych zakładów od kul zginęło dziewięciu górników z "Wujka", a kilkudziesięciu robotników z obu kopalń zostało rannych.

Śledztwo w sprawie tragedii, prowadzone z naruszeniem prawa przez prokuraturę wojskową PRL, umorzono na początku 1982 r. po przyjęciu tezy o obronie koniecznej milicjantów. Na kilkuletnie wyroki zostali skazani natomiast przywódcy strajku.

Po upadku komunizmu, podstawą wznowienia sprawy stały się ustalenia sejmowej komisji nadzwyczajnej (tzw. komisji Rokity), która badała zbrodnie stanu wojennego. Według komisji, 15 grudnia podczas pacyfikacji "Manifestu Lipcowego" i dzień później w "Wujku" do górników strzelali funkcjonariusze plutonu specjalnego ZOMO.

PIERWSZY PROCES

Pierwszy proces milicjantów oskarżonych o strzelanie do górników rozpoczął się w marcu 1993 roku. Na początku na ławie oskarżonych zasiadły 23 osoby, m.in. b. zastępca komendanta wojewódzkiego MO Marian O., b. dowódca oddziału ZOMO Kazimierz W., b. dowódca plutonu specjalnego ZOMO Romuald C. oraz 20 członków plutonu. Ze względów zdrowotnych wyłączono sprawę Kazimierza W., który dowodził odblokowaniem kopalń.

Sprawę gen. Czesława Kiszczaka, b. szefa MSW, sąd wyłączył do odrębnego postępowania także ze względu na zły stan jego zdrowia. Trzeci już proces Kiszczaka toczy się obecnie przed sądem w Warszawie. Odpowiada on za sprowadzenie "powszechnego niebezpieczeństwa dla życia i zdrowia ludzi", wysyłając 13 grudnia 1981 r. tajny szyfrogram do jednostek milicji, mających m.in. pacyfikować zakłady strajkujące po wprowadzeniu tego dnia stanu wojennego przez władze PRL.

Pierwszy proces trwał ponad 4,5 roku - wyrok zapadł listopadzie 1997 roku. Sąd Wojewódzki w Katowicach uniewinnił wówczas część oskarżonych, a wobec pozostałych umorzył postępowanie. Uznał, że nie można precyzyjnie określić okoliczności wydarzeń z 15 i 16 grudnia 1981 r., a wnikliwa analiza materiału dowodowego nie potwierdziła podstawowych zarzutów stawianych w akcie oskarżenia.

Zarzuty sprawstwa kierowniczego zabójstwa - stawiane wiceszefowi KW MO Marianowi O. oraz dowódcy plutonu specjalnego ZOMO Romualdowi C. - sąd uznał za nieuzasadnione, oceniając, że to nieżyjący już wtedy komendant wojewódzki milicji płk Jerzy Gruba dokonywał podziału sił i środków, on skierował do działań pluton i on decydował o użyciu poszczególnych formacji. Marian O., zdaniem sądu, jedynie przekazywał jego polecenia. W trakcie procesu nie udało się udowodnić, że Marian O. i Romuald C. wydali jakikolwiek istotny rozkaz - uznał sąd.

W uzasadnieniu sąd podał, że ci z zomowców, którzy oddali w kopalniach strzały, jak sami mówili - ostrzegawcze, mogliby zostać uznani za winnych występku (narażenia na utratę życia lub zdrowia), ale ich czyny muszą zostać umorzone ze względu na przedawnienie. Pozostali z braku dowodów zostali uniewinnieni.

Po odczytaniu wyroku, rodziny zabitych opuściły salę z okrzykami "Hańba!". Uzasadnienia wysłuchali tylko dziennikarze. Przed gmachem niezadowolenie z wyroku okazywała grupa kilkudziesięciu górników i ich rodzin oraz członków Ligi Republikańskiej. Na wieść o wyroku zaczęli krzyczeć: "Sąd pod sąd", odpalili petardy, a na drzwiach sądu zawiesili kartkę z nazwiskami i adresami oskarżonych.

"Oburzenie", "zaskoczenie" i "zasmucenie" wyrokiem wyrażała też część polityków i przedstawicieli świata kultury; decyzję sądu skrytykowała m.in. "Solidarność". SLD zaapelował o niekierowanie się emocjami.

W pierwszym procesie odbyły się 153 rozprawy, 24 zostały odwołane, bo nie stawili się oskarżeni, ich obrońcy lub zachorowali sędziowie. Przesłuchano 261 świadków, kilkunastu biegłych sądowych i ekspertów. Odbyły się trzy wizje lokalne na terenie kopalń.

W grudniu 1998 roku Sąd Apelacyjny w Katowicach uchylił wyrok. Po zasięgnięciu opinii prawnej Sądu Najwyższego uznał, że sąd I instancji dopuścił się uchybień proceduralnych - zmienił sędziego podczas procesu i wyznaczył zbyt dużą liczbę ławników. Proces musiał się odbyć ponownie. DRUGI PROCES

Drugi proces ruszył w 1999 roku w atmosferze skandalu - obrońcy z urzędu gremialnie rezygnowali z reprezentowania swoich klientów. Część z nich motywowała swoje wnioski emocjonalnymi związkami z pokrzywdzonymi. Jeden z adwokatów napisał, że czuje obrzydzenie do oskarżonych. Inny mówił, że pacyfikacja "Wujka" jest dla niego traumatycznym przeżyciem, gdyż był on świadkiem tragedii. Po problemach ze skompletowaniem ławy obrończej akt oskarżenia udało się odczytać 20 października 1999 roku.

Zeznający w procesie w charakterze świadków generałowie Wojciech Jaruzelski i Czesław Kiszczak mówili, że nikt nie dawał rozkazu otwarcia ognia do górników; ich zdaniem w kopalniach strzelano "spontanicznie", w obronie życia i zdrowia funkcjonariuszy.

Według Kiszczaka, broni używał nie tylko pluton specjalny, ale również inne formacje, a ranni i zabici górnicy zostali postrzeleni z innej broni niż ta, którą miał pluton. B. szef MSW mówił, że nie wie, kto strzelał do górników.

Świadek Jan Rokita podtrzymał ustalenia kierowanej przez siebie komisji. Jego zdaniem, nie ulega wątpliwości, że w śląskich kopalniach do górników strzelał pluton specjalny ZOMO.

Inni przesłuchani w procesie świadkowie zwykle podtrzymywali swoje poprzednie zeznania, złożone w pierwszym procesie i w prokuraturze. Sensację wzbudziło dopiero przesłuchanie instruktora wspinaczki, byłego oficera milicji Jacka Jaworskiego. Był on pierwszym nowym świadkiem w sprawie. Powiedział on przed sądem, że w czasie szkoleń w Tatrach na początku 1982 r. niektórzy spośród oskarżonych przyznawali się do strzelania do górników. Sygnał do otwarcia ognia miał dać dowódca plutonu specjalnego, Romuald C.

Zeznania Jaworskiego potwierdzili przed sądem dwaj inni taternicy. Informacje zabrane w tzw. raporcie taterników miały trafić do przywódców "Solidarności". Wezwani przez sąd byli szefowie związku, m.in. Lech Wałęsa i Zbigniew Bujak nie potwierdzili, że trafił do nich raport, ale też nie wykluczyli, ze taki dokument mógł powstać.

Prokurator Piotr Skrzynecki żądał dla oskarżonych od 8 do 15 lat więzienia. Jego zdaniem członkowie plutonu specjalnego powinni odpowiadać za udział w pobiciu z użyciem niebezpiecznego narzędzia. Uznając, że w "Wujku" miało miejsce zabójstwo, nie sposób jednak ustalić, którzy członkowie plutonu specjalnego strzelali do górników i którzy zabili - argumentował oskarżyciel.

Zdaniem obrońców proces nie dostarczył dowodów winy oskarżonych, dlatego wnieśli o uniewinnienie swoich klientów. Mec. Janina Dudek mówiła, że nie ma nadziei na odnalezienie winnych tragedii. Nazwała to "gorzką lekcją państwa prawa", kiedy "nie każda śmierć, nie każda tragedia znajduje winnych".

Wyrok w drugim procesie zapadł w październiku 2001 roku. Był podobny do tego pierwszego - 10 milicjantów uniewinniono, sprawy 5 umorzono z powodu przedawnienia; wobec pozostałych 7 zapadły wyroki jednocześnie uniewinniające i umarzające. Werdykt zapadł niejednogłośnie - zdanie odrębne zgłosił jeden z ławników. Górnicy natychmiast po ogłoszeniu wyroku wyszli z sali z okrzykami: "Hańba" i śpiewając hymn.

Uzasadniając wyrok sędzia Aleksandra Rotkiel mówiła, że w kopalni "Wujek" oraz dzień wcześniej w "Manifeście Lipcowym" milicjanci w celu przywrócenia porządku publicznego wykonywali obowiązki służbowe, wynikające z przepisów obowiązujących w stanie wojennym. Sąd uznał, że zebrany materiał dowodowy nie dał jednoznacznej odpowiedzi, kto był winny śmierci górników, a niemożliwe do usunięcia wątpliwości należy rozstrzygać na korzyść oskarżonych. Sąd podkreślił, że na proces kładą się cieniem błędy popełnione podczas śledztwa bezpośrednio po tragedii. Prowadziła je wtedy prokuratura wojskowa w Gliwicach, która przyjęła tezę o obronie koniecznej milicji i postępowanie umorzyła, nie zabezpieczając ważnych dowodów. Trzej byli prokuratorzy wojskowi odpowiadają teraz za utrudnianie śledztwa w sprawie tragedii "Wujka" w procesie toczącym się przed Wojskowym Sądem Okręgowym w Warszawie. Oskarżenie przeciwko nim wniósł Instytut Pamięci Narodowej. Śledztwo IPN rozpoczęło się od doniesienia jednego z górników rannych w
"Manifeście Lipcowym" - Czesława Kłoska.

Zdaniem sądu, proces wykazał, że do strzałów w kopalniach doszło w dwóch różnych sytuacjach. W pierwszej zomowcy byli atakowani przez górników. Wówczas według sądu strzały padły "w warunkach przewidzianych przepisami szczególnymi", obowiązującymi w stanie wojennym. Zdaniem sądu, do obowiązków zomowców należało wówczas bowiem "działanie na rzecz zachowania porządku publicznego".

Natomiast strzały, które oddano, gdy zomowcy nie byli atakowani sąd uznał za nieuzasadnione. Zdaniem sądu, ci oskarżeni dopuścili się występku narażenia na bezpośrednie niebezpieczeństwo utraty życia lub zdrowia. Według sądu, czyn ten jednak uległ przedawnieniu, wobec czego sprawy tych podsądnych umorzono.

Jako "wątpliwe, niekonkretne i sprzeczne" ocenił sąd zeznania taterników. Ustalenia sejmowej komisji z 1991 r. na temat wydarzeń w "Wujku" skład orzekający uznał za zawodne i odrzucił jej wnioski. Ustalenia tzw. komisji Rokity sąd traktował "z dużą ostrożnością", ponieważ, jak zeznał sam Jan Rokita, nie miała ona uprawnień śledczych i nie otrzymała wszystkich niezbędnych dokumentów z MSW.

W lutym 2003 r. Sąd Apelacyjny w Katowicach ponownie uchylił wyrok w sprawie "Wujka". Zarzucił sądowi I instancji wiele uchybień, błędów proceduralnych i niewłaściwą ocenę dowodów. Zdaniem sądu odwoławczego, ocena materiału dowodowego była "jednostronna", "mało analityczna", w niektórych przypadkach "powierzchowna", a część dowodów zostało wręcz pominiętych.

Sąd odwoławczy zwrócił uwagę, że sąd okręgowy nie uznał za wiarygodne zeznań taterników, którzy obciążyli oskarżonych zomowców, ani raportu dotyczącego użycia broni podczas pacyfikacji. Dał zaś wiarę oskarżonym, nie podając w uzasadnieniu wyroku dlaczego tak postąpił.

Sąd apelacyjny podzielił opinię prokuratury, która zarzuciła sądowi pierwszej instancji złą kwalifikację prawną postępowania części oskarżonych i w rezultacie umorzenie wobec nich postępowania. Sąd zgodził się z prokuraturą, że czyny te należy zakwalifikować jako zbrodnię komunistyczną, która nie przedawniła się.

Sąd podkreślił też w uzasadnieniu, że górnicy, którzy na początku stanu wojennego zdecydowali się stawić opór milicji, walczyli o dobro całego społeczeństwa; chcieli, aby proces demokratyzacji w Polsce nie upadł. Działając w dobrej wierze, mieli świadomość, że milicja łamie prawo pacyfikując kopalnie - uznali sędziowie SA.

Zdaniem sądu milicjanci strzelający do górników przekroczyli swoje uprawnienia. Mogli bowiem użyć broni palnej jedynie w sytuacji, gdyby strajkujący górnicy zagrażali ich życiu. Tak jednak, zdaniem SA, nie było.

Orzeczenie sądu apelacyjnego zgromadzeni na sali rozpraw pokrzywdzeni górnicy i przedstawiciele organizacji społecznych przyjęli brawami. "Można powiedzieć, że pewna nutka optymizmu powiała, gdy widzieliśmy sędziów, którzy mają zupełnie inne zdanie niż poprzednie składy sędziowskie" - powiedział dziennikarzom jeden z przywódców strajku w kopalni "Wujek" Stanisław Płatek. TRZECI PROCES

Trzeci proces ruszył we wrześniu 2004 roku. Na ławie oskarżonych zasiadło tym razem 17 b. milicjantów. Poza kolejnym powtórzeniem wielu przeprowadzonych już przesłuchań i innych czynności sąd - zgodnie z wytycznymi sądu apelacyjnego - skupiał się na jak najdokładniejszym zbadaniu wątku taterników. Zostali oni po raz kolejny przesłuchani, w obecności biegłego psychologa. Powtórzyli swoje wcześniejsze zeznania. Według nich, zomowcy w czasie szkoleń w górach mieli opowiadać, że do górników mierzyli "w łeb i na komorę" (w głowę i serce), a trafieni mieli padać jak "ludziki na strzelnicy".

Zdobyte przez taterników informacje miały trafić do przywódców podziemnej "Solidarności", przede wszystkim Zbigniewa Bujaka. Do Bujaka raport nigdy nie dotarł. Mimo to przywódca podziemnej "S", który zeznawał w drugim procesie w sprawie w grudniu ubiegłego roku, ocenił, że Jaworski to osoba wiarygodna.

Według Bujaka, Jaworski był informatorem "S", dzięki któremu uniknął aresztowania. Przesłuchiwany w lutym tego roku inny działacz dawnej "S" Janusz Onyszkiewicz zeznał, że w połowie lat 80. miały do niego dotrzeć jakieś informacje od taterników na temat tragedii w kopalni "Wujek".

Inni przesłuchani już przed sądem świadkowie potwierdzili, że wśród działaczy solidarnościowego podziemia krążyły zapisane informacje na temat tragicznych wydarzeń. Żaden z egzemplarzy raportu nie zachował się do dzisiaj. Dowodem w procesie jest raport odtworzony przez Jaworskiego po latach.

Oskarżeni podawali w wątpliwość wiarygodność taterników. W rozmowach z dziennikarzami mówili, że składając tej treści zeznania, chcą zyskać przychylność swojego dawnego środowiska. Kiedy przed laty szkolili zomowców, spotkał ich ostracyzm.

Trzeci proces w sprawie "Wujka" ma się zakończyć w najbliższych tygodniach.

Źródło artykułu:PAP
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)