PolskaPrezydent z Wrocławia

Prezydent z Wrocławia

Czy będzie następnym prezydentem Polski? Nie mówi nie. Na razie jednak Rafał Dutkiewicz zamienia Wrocław w miasto szczęśliwe. Jak to robi? Miłością. Wpadł na to dużo wcześniej niż premier Tusk.

Prezydent z Wrocławia
Źródło zdjęć: © PAP

07.04.2008 | aktual.: 07.04.2008 12:27

Rozmawia Paweł Moskalewicz

Będzie pan prezydentem?

– Jak to? Ja przecież jestem prezydentem!

Pytam o plany na przyszłość...

– Nie wiem, do końca kadencji jeszcze trochę zostało. Jeśli zdecyduję się kandydować jeszcze raz, a wrocławianie zechcą mi znowu zaufać...

Niech pan nie udaje! Od pewnego czasu słychać o panu jako czarnym koniu wyborów prezydenckich w 2010 roku. Ostatnio Aleksander Kwaśniewski pytany o to, czy następnym prezydentem Polski będzie Kaczyński, czy Tusk, bez wahania odpowiedział: Dutkiewicz!

– W ogóle o tym nie myślę.

Znaczy odpowiedź brzmi: nie?

– Nie zastanawiam się nad tym. Ważne jest dla mnie to, co teraz robię we Wrocławiu.

Aleksander Kwaśniewski coś palnął?

– Szanuję pana prezydenta Kwaśniewskiego, uważam, że ma prawo oceniać scenę polityczną. Jednak ja poważnie traktuję swoją pracę. Zostałem wynajęty przez wrocławian i po prostu nieprzyzwoicie byłoby zajmować się czymś innym, kiedy płacą mi za opiekowanie się moim miastem.

Ale decyzję o kandydowaniu na najważniejszą funkcję w państwie podejmuje się przynajmniej dwa lata przed wyborami. Gdyby pan miał się zdecydować, to już czas na szukanie poparcia, montowanie sztabu...

– W Polsce takiej praktyki nie ma. Ja o tym nie myślę i nie wiem, czy w ogóle zacznę.

A ja panu nie wierzę. Chyba nie ma na świecie człowieka, polityka, o którym poważni ludzie mówią, że ma szansę na prezydenturę swojego kraju, a on – nawet przy goleniu – nie pomyśli: a może?

– Ma pan trochę racji, jasne, że się zastanawiam, ale o tak wielu rzeczach myśli się przy goleniu...

Lęk przed wyzwaniem? Brak wiary w sukces? Po doświadczeniach we Wrocławiu powinien pan mieć tej wiary pod dostatkiem. Mieszkańcy już w pierwszej turze wybrali pana na kolejną kadencję, miasto kwitnie, cieszy się pan poparciem i PO, i PiS, a i z lewicą ma pan niezłe układy...

– Pierwszy i najważniejszy argument na dziś to moje zobowiązania wobec wrocławian. Czas poświęcony na kampanię to mniej czasu na tramwaje... A poza tym jak na kandydata w najważniejszych wyborach mam poważną słabość – jestem bezpartyjny. A bez partyjnego poparcia wyborów w Polsce się nie wygrywa.

Przecież we Wrocławiu popierają pana dwie największe partie! A panu do której z nich bliżej?

– Bliżej chyba do Platformy, ideowo i estetycznie, zresztą w ostatnich wyborach właśnie na Platformę głosowałem. Choć wielu ludzi w PO myśli, że bliżej mi do PiS.

I dlatego zaczął pan budować własne ugrupowanie?

– Jak to?

Przed tygodniem zgłosił pan akces do stowarzyszenia Dolny Śląsk XXI montowanego przez pańskiego politycznego przyjaciela Kazimierza Michała Ujazdowskiego. Mówi się, że mógłby pan stworzyć nową partię- z dysydentami z PiS – Ujazdowskim, Pawłem Zalewskim*... Być może miałby też dołączyć Jan Rokita.

– Inicjatywa Dolny Śląsk XXI to nie próba budowania partii, lecz projekt stricte samorządowy. A przyjaciół mam wielu. Jestem liberalnym konserwatystą, więc nie powinno dziwić, że politycznych przyjaciół mam wśród ludzi o podobnych poglądach.

„Oleksy prawicy” – to komplement?

– O Boże, nie wiem, dziwne pytanie... A o kogo chodzi?

O pana.

– O mnie?!

Tak „Wprost” niedawno o panu napisało.

– Nie wiem, nie czytałem.

A co pan czyta?

– Największe dzienniki, czasem w sobotę mam chwilę na tygodniki, „Politykę”, „Tygodnik Powszechny”... No i poezję oczywiście! W każdej wolnej chwili, maniakalnie. Uwielbiam Cunningsa, Miłosza, Gałczyńskiego.

A „Przekrój”?

– „Przekrój” był u mnie w domu kultowy, cała mądrość z „Przekroju” się brała. Dorastałem z wami, a krzyżówka to było rodzinne święto. Wie pan, jak miał na imię Wojski?

Nie pamiętam.

– Natenczas! Teraz też mam z wami konszachty, dostałem nagrodę „Przekroju” – Fenomen. Za to, co we Wrocławiu udaje mi się robić.

Na przykład wymyślać i rozdawać coraz to nowe nagrody szczodrze finansowane z miejskiej kasy.

– Uważam, że samorządy mają obowiązek wspierać kulturę.

Angelus – 150 tysięcy złotych, świeżo ustanowiony Silesius dla poetów – prawie 200 tysięcy, do tego jeszcze Nagroda imienia Jana Nowaka Jeziorańskiego oraz nagroda filmowa... Kreuje się pan na możnego mecenasa kultury, ustanawiając kolejne najwyższe nagrody literackie w kraju, a Wrocław płaci.

– Tak budują się długotrwałe związki Wrocławia z literaturą. To chyba dobrze?

Dla literatury na pewno, ale dla miasta?

– Proszę pana, nie ma nic piękniejszego niż książki, a nasze nagrody promują literaturę!

Panie prezydencie, ja tylko pytam, co Wrocław z tego ma?

– Kiedyś myślałem, że dla miasta najważniejszy jest rozwój materialny, taki, który można zmierzyć, policzyć. Nowe ulice, tramwaje... Po kilku latach zarządzania miastem zorientowałem się, że rozwój duchowy, nauka oraz kultura są przynajmniej równie ważne. I miasto musi dbać także o kwestie niematerialne. Zresztą taka prosta kwestia – to, czy nasi obywatele od najmłodszych lat będą, czy też nie będą czytać – ma ogromne konsekwencje nie tylko cywilizacyjne, ale także biznesowe! No i jeszcze bardzo ważna kwestia tożsamości...

Tożsamości?

– Żeby miasto się rozwijało, żeby ludzie chcieli tu mieszkać, muszą czuć się we Wrocławiu jak u siebie. To miasto to mieszanka kultur, przedwojenne tradycje niemieckie, powojenna emigracja ze Wschodu... Trzeba je wszystkie wykorzystać, połączyć, dodać coś nowego i stworzyć z tego tożsamość, którą każdy mieszkaniec uzna za swoją. Jestem przekonany, że wszystko, co nam się tutaj udaje, udaje się dlatego, że ludzie chcą tu być, uczyć się, pracować, zarabiać. Może to zabrzmi nieco górnolotnie, ale Wrocław wziął się z miłości.

Teraz pan kopiuje Donalda Tuska.

– To ja mam copyright (śmiech). Kilka lat temu zapytany, skąd się bierze taki fantastyczny Wrocław, odpowiedziałem: z miłości. I dalej tak uważam.

Jeśli trzymać się tej poetyki, to jest pan rodzicem niezwykle drobiazgowym i nieco nadopiekuńczym. Poczytałem sporo lokalnej prasy z paru ostatnich lat. I byłem zdziwiony, skąd pan bierze na to wszystko czas. Nagłówki typu „Prezydent Dutkiewicz zaangażował się w tworzenie klasy informatycznej w liceum takim to a takim...” – a były ich dziesiątki – nie do końca pasują do kogoś, kto zarządza jednym z największych polskich miast, wielomiliardowym budżetem.

– Tak, często wchodzę w pozornie drobne szczegóły, a jednocześnie wiem, że powinienem skoncentrować się przede wszystkim na mechanizmach, procedurach. Jednak nie potrafię inaczej! Bo cały ten wielki mechanizm, jakim jest miasto, składa się właśnie z tysięcy takich szczegółów. A ja mam taki imperatyw, że na serio zajmuję się wrocławianami. Naprawdę chcę, żeby to było miasto, w którym ludzie chcą mieszkać, żeby nowi, wykształceni, dynamiczni mieszkańcy chcieli do nas przyjeżdżać, osiedlać się tu.

I stąd pomysł z rozdawaniem mieszkań gwiazdom, które zechcą zamieszkać we Wrocławiu? Więcej sławnych mieszkańców to lepszy PR dla miasta?

– To nieporozumienie! Na taki pomysł wpadli moi poprzednicy, ja – kontynuując procedurę zaczętą wcześniej – przyznałem jedno mieszkanie sławnej osobie. Mowa o Normanie Daviesie, znanym historyku, autorze książki o Wrocławiu „Mikrokosmos”. Generalnie nie mam pomysłu przyciągania gwiazd poprzez oferowanie miejskiego lokum. Są bardziej efektywne sposoby.

To znaczy?

– Wrocławskie uczelnie dostały od miasta kilkaset tysięcy złotych na honoraria dla tak zwanych visiting professors, czyli wybitnych wykładowców z zagranicy, którzy mogliby przyjechać do nas z wykładem bądź cyklem wykładów. Efekt jest podwójny – studenci naszych uczelni mają bezpośrednią korzyść z kontaktu z wybitnym naukowcem, uczelnia i miasto mogą pochwalić się przyciągnięciem sławy.

Ale z drugiej strony, mając sławy – przynajmniej w polskiej skali – na miejscu, pozbywa się ich pan bez wahania.

– O czym pan mówi?!

O państwu Gucwińskich z wrocławskiego zoo. Przecież byli wizytówką Wrocławia, przez telewizję znała ich cała Polska. A pan ich wyrzucił...

– Nie, nie, nie! To nie tak. Nie chcę niczego ujmować Gucwińskim. To świetni przyrodnicy, przyjaciele zwierząt, znakomici popularyzatorzy. Jednak czas bywa nieubłagany. Pan Antoni kilka lat temu skończył 75 lat, wiek kardynalski, kiedy już nawet dostojnicy Kościoła idą na emeryturę. Zarządzanie dużym zakładem pracy, jakim jest ogród zoologiczny, nie wychodziło mu już najlepiej, a ja odpowiadam za to, żeby wszystko w mieście działało bez zarzutu. Chciałem tę sprawę rozwiązać łagodnie, honorowo, pożegnać państwa Gucwińskich ze wszelkimi należnymi honorami i fanfarami. Nie wyszło... W końcu musiałem przeciąć ten problem. Zatrudniłem nowego, świetnego dyrektora zoo, z którego pracy jestem bardzo zadowolony.

Zostawmy zoo. Porządkując pana pomysł na Wrocław: mamy już dbałość o miejską infrastrukturę, samopoczucie mieszkańców, prestiżowe nagrody. Ale pan chce więcej – przyciągnąć do miasta imprezy o wymiarze światowym. Wprawdzie udało się z Euro 2012, lecz w tym przypadku Wrocław jest po prostu jednym z kilku największych polskich miast. Nie udało się za to ze światową wystawą Expo.

– By zdobyć Expo, zrobiliśmy naprawdę wszystko, lecz od pewnego momentu byliśmy w zasadzie bez szans. Nawet nie dlatego, że nasi konkurenci, jak choćby zwycięskie koreańskie Yosu, byli od nas wielokrotnie bardziej zamożni. Przykład Euro 2012 pokazuje bowiem, że odpowiedni lobbing i promocja pozwalają wygrać z najbogatszymi. Przecież Polska wspólnie z Ukrainą pokonała choćby Włochy, kraj bogaty, na dodatek futbolowego potentata. Jednak tego typu wielkie inicjatywy powinny mobilizować cały kraj i władze centralne. Marokański Tanger wspierany był w walce o Expo przez króla, za kandydaturą Yosu aktywnie lobbowali prezydent i premier Korei.

Wielu ludzi mówi, że to dobrze. Że wielkie, światowe imprezy to jedynie zabawka podbijająca ego miejskich włodarzy, absurdalna z ekonomicznego punktu widzenia. Że gigantyczne inwestycje nigdy się nie zwracają, więc po co porywać się z motyką na słońce...

– Co mi się nie zwróci? Rozbudowa lotniska? Lepsze drogi? Przecież ich budowa to tak czy inaczej mój obowiązek, a dla Wrocławia szansa na cywilizacyjny skok, a nie zabawka! Świat już dawno zrozumiał, że największe imprezy, takie jak Euro czy Expo, to olbrzymia szansa na rozwój i nowe inwestycje.

Teraz zabiega pan, by siedziba Europejskiego Instytutu Technologicznego znalazła się we Wrocławiu. Co to za instytucja i dlaczego warto ją mieć?

– Kilka lat temu José Manuel Barroso, szef Komisji Europejskiej, wpadł na pomysł, by w Europie powstała świetna uczelnia techniczna, odpowiednik amerykańskiego MIT. Założenie jest takie, że studiować na niej będą ludzie z wielu krajów Europy, w jednym z krajów UE powstanie siedziba główna, nazwijmy ją rektorat, w kilku innych – węzły wiedzy, czyli coś na kształt wydziałów lub instytutów. Natychmiast pomyślałem, że to wielka szansa dla Polski. Błyskawicznie napisaliśmy projekt i zaproponowaliśmy Komisji kandydaturę Wrocławia. Mamy dla EIT siedzibę, miasto gotowe jest też współfinansować niezbędne inwestycje. Ale to nie Komisja, tylko premierzy wszystkich krajów Unii ostatecznie zdecydują, gdzie znajdzie się siedziba EIT. Zostało jeszcze kilka miesięcy. To ostatni dzwonek na wielką kampanię na rzecz Wrocławia.

I znowu nikt nie chce wam pomóc?

– Jest lepiej niż z Expo. Premier Tusk w swoim exposé określił zdobycie EIT dla Wrocławia jednym z priorytetów swojego rządu, niedawno powstał międzyresortowy zespół, który ma działać na rzecz naszej kandydatury. Potrzeba jednak więcej. Takie decyzje w Unii nie zapadają na piękne oczy, raczej są wynikiem zakulisowych negocjacji i targów. Te zaś może prowadzić jedynie rząd.

Targów z kim?

– Z innymi państwami UE, bo każdy kraj to potencjalny głos za naszą kandydaturą. Z reguły odbywa się to na zasadzie wy nam to, my wam coś innego...

Jakiś przykład?

– Mamy choćby sygnał z Irlandii, która chce załatwić dla Dublina europejski festiwal ESOF w 2012 roku. Irlandczycy mówią wprost: niech polskie miasta w tym wyścigu nie startują, poprzyjcie Dublin, a macie w kieszeni nasz głos za Wrocławiem.

To czysty handel? Jakieś kryteria wyboru chyba mimo wszystko istnieją?

– Wiedeń, nasz konkurent w walce o Instytut, zaproponował rywalizację „na tabelki”. Zawsze można mierzyć się na długość dróg, ilość hoteli czy jakość lotnisk. Jednak w ten sposób każde polskie miasto przegra z Wiedniem, a ten z Frankfurtem. Przecież w Cambridge nie ma lotniska!

Po co wam to? Przecież to wielkie wydatki, gigantyczny wysiłek organizacyjny. Czy to nie kolejny pomnik na chwałę prezydenta Dutkiewicza?

– Po pierwsze, tego rodzaju eksponowane wydarzenia i instytucje to dla miasta ogromna promocja, sposób na przyciągnięcie ludzi i pieniędzy. Po drugie, gdyby Polska zdobyła tę siedzibę, przewiduję ogromny boom technologiczny. Tu będą wykształceni ludzie, placówki badawcze, więc wielkie firmy będą chciały zakładać tu swoje fabryki i – co jeszcze ważniejsze – centra badawcze. Polska może stać się eksporterem technologii, pomysłów, patentów! Wrocław jako centrum gospodarki opartej na wiedzy – oto moja wizja i moje marzenie!

Ale chyba nie macie takich tradycji?

– Przeciwnie. Politechnika Wrocławska to najlepsza uczelnia techniczna w kraju, z Wrocławia – choć niemieckiego – pochodzi 10 noblistów! Tu po wojnie odnalazła się słynna lwowska szkoła matematyczna, tu powstała Odra, pierwszy komputer za żelazną kurtyną. Mało?

A pieniędzy na to wszystko panu wystarczy?

– Liczymy na pieniądze z UE, lecz kiedy cel jest wartościowy, to miejska kasa jakoś sobie radzi. Kiedy zaczynałem swoją misję we Wrocławiu, roczny budżet miasta wynosił 1,3 miliarda złotych, dziś – 3 miliardy. To drugi po Warszawie budżet w kraju.

Dlatego wydaje pan pieniądze na prawo i lewo, kupując kluby piłkarskie? Prezydent Wrocławia to prawdziwy potentat.

– Jako prezydent muszę też zapewnić igrzyska... (śmiech). A poważnie – zainwestowaliśmy w Śląsk Wrocław, bo to w naszym mieście klub kultowy. Futbol budzi tu ogromne emocje, a drużyna piłkarska to znakomity sposób na budowanie wspólnoty mieszkańców. Zresztą i tak budujemy stadion na Euro, a co to za stadion bez własnej drużyny?

A fuzja z Groclinem?

– To element budowania w naszym mieście silnej drużyny. Chcemy mieć dobry klub w I lidze i dać wrocławianom poczucie dumy.

Rodzina jest z pana dumna?

– Gdy wygrałem kolejne wybory, moja 10-letnia córka zapytała: kiedy tata wreszcie przestanie być tym głupim prezydentem?

Rozmawiał Paweł Moskalewicz

Rafał Franciszek Dutkiewicz, 49 lat, z wykształcenia matematyk i doktor nauk filozoficznych. Od 19 listopada 2002 roku prezydent Wrocławia. W 2006 roku wybrany na drugą kadencję już w pierwszej turze, kiedy to zdobył 85 procent głosów. W okresie stanu wojennego związany z „S”. W latach 90. prowadził własną firmę i wspólnie z Grzegorzem Schetyną zakładał Radio Eska.

Źródło artykułu:WP Wiadomości
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)