Prezydent USA Donald Trump rozpoczyna kolejną batalię. Tym razem o Sąd Najwyższy
Jeszcze nie ucichła burza po antyimigracyjnym dekrecie Trumpa, a już zapowiada się kolejna wojna na amerykańskiej scenie politycznej. Tym razem o Sąd Najwyższy.
31.01.2017 | aktual.: 31.01.2017 12:39
Spór o zapełnienie wakatu w najważniejszym organie sądowniczym w USA trwa prawie rok - od śmierci sędziego Antonina Scalii w lutym 2016 r. Mimo że prezydent Barack Obama nominował na to stanowisko sędziego federalnego Merricka Garlanda, zdominowany przez Partię Republikańską Senat zablokował tę kandydaturę. Republikanie argumentowali, że tak kluczowa dla ustroju państwa decyzja nie może być podejmowana w ostatnim roku prezydentury i wyboru powinien dokonać już nowy prezydent.
Garland był nie do przełknięcia, bo choć powszechnie oceniano go raczej jako sędziego o umiarkowanych poglądach, w oczach republikanów jawił się jako liberał. Ma to ogromne znaczenie, ponieważ jego nominacja mogłaby zachwiać układ sił w Sądzie Najwyższym na niekorzyść obozu Partii Republikańskiej.
Po śmierci Scalii, zdecydowanego konserwatysty, w instytucji tej zapanowała swoista równowaga - spośród ośmiu sędziów czterech ma poglądy konserwatywne, a czterech liberalne. Piąty sędzia będzie zatem pełnić rolę języczka u wagi, przechylając szalę na jedną ze stron. Trzeba przy tym pamiętać, że dziewięcioosobowy Sąd Najwyższy jest najważniejszym organem w systemie sądownictwa USA i ma ostateczny głos w interpretacji amerykańskiej konstytucji. Jego rozstrzygnięcia mają gigantyczną wagę, często na całe dekady kreując rzeczywistość prawną. Co istotne, funkcję sędziego Sądu Najwyższego sprawuje się dożywotnio.
Dwaj faworyci
Z tego powodu republikanie blokowali nominata Obamy, licząc na to, że po wyborach prezydenckich to ich kandydat wprowadzi się do Białego Domu i obsadzi kluczowy wakat. Nadzieje te nie okazały się płonne, bo Donald Trump pokonał Hillary Clinton i teraz w jego rękach leży przyszłość najważniejszego organu sądowniczego w Stanach Zjednoczonych.
Komentatorzy od dawna przewidywali, że nominowanie nowego sędziego będzie jedną z pierwszych decyzji miliardera. Według ostatnich przecieków Trump już wie, na kogo postawi, a swój wybór ma ogłosić we wtorek o godz. 20.00 (w Polsce będzie 2.00 w nocy z wtorku na środę), czyli w najlepszym czasie antenowym, niczym w jego słynnym reality show "The Apprentice" ("Praktykant").
Prezydent miał spośród kogo wybierać, bo pierwotna lista kandydatów na to stanowisko mieściła aż 21 nazwisk, w większości sędziów federalnych bądź stanowych. Jednak amerykańskie media wskazują, że koniec końców do ścisłego finału przeszli dwaj sędziowie federalni: 49-letni Neil Gorsuch z Kolorado i 51-letni Thomas Hardiman z Pensylwanii.
Obaj różnią się biografią. Gorsuch wywodzi się z elit, jest po Harvardzie i Oksfordzie, jego ojciec był członkiem gabinetu prezydenta Ronalda Reagana. Natomiast Hardiman pochodzi z klasy robotniczej, jest pierwszą osobą w rodzinie, której udało się zdobyć wyższe wykształcenie. Portal Politico zwraca uwagę, że aktualnie byłby jedynym sędzią w Sądzie Najwyższym, który nie ukończył prestiżowych uczelni Harvarda lub Yale.
Mimo odmiennych życiorysów, łączy ich jedna rzecz - amerykańscy komentatorzy są zgodni, że obaj będą orzekać z grubsza podobnie jak Scalia, więc zapewnią republikanom tak upragnioną przewagę konserwatystów w Sądzie Najwyższym.
Bitwa w Senacie
Jest jeszcze jedna ważna rzecz wspólna dla obu potencjalnych nominatów - kiedy prezydent George W. Bush nominował ich na obecnie piastowane stanowiska, zostali zatwierdzeni przez Senat niemal jednomyślnie. Obóz Trumpa najwyraźniej sądził, że taka kandydatura będzie dla demokratów łatwiejsza do przełknięcia. Jednak nic z tego.
Opozycja już ogłosiła, że niezależnie od wyboru prezydenta, będzie robić wszystko co w jej mocy, by nie dopuścić do zatwierdzenia nominacji. - To skradzione miejsce (w Sądzie Najwyższym - przyp. red.). To pierwszy raz, gdy większość w Senacie skradła miejsce. Użyjemy wszystkich środków w naszej mocy, by to zablokować - grzmiał senator Partii Demokratycznej Jeff Merkley.
Trik polega na tym, że choć republikanie po listopadowych wyborach (przeprowadzanych razem z głosowaniem prezydenckim) utrzymali większość w Senacie, demokraci mogą sięgnąć po tzw. procedurę filibuster. To nic innego, jak obstrukcja parlamentarna, polegająca na przeciąganiu debaty w nieskończoność, w celu uniemożliwienia głosowania. Obstrukcję można co prawda przełamać, ale potrzeba do tego 60 głosów senatorów. Tymczasem przewaga republikanów jest obecnie niewielka, kontrolują tylko 52 miejsca ze 100.
Wygląda więc na to, że amerykańską scenę polityczną czeka zacięta batalia i kolejne wstrząsy. Aby przełamać blokadę opozycji, republikanie mogą sięgnąć po manewr, który określany jest mianem "opcji nuklearnej", co podobno popiera sam prezydent Trump. Chodzi o zmianę regulaminu Senatu, do czego wystarczy zwykła większość, w taki sposób, by procedura filibuster nie obowiązywała przy zatwierdzaniu nominacji do Sądu Najwyższego. Do użycia "opcji nuklearnej" wzywa nawet uważany za liberalny dziennik "Washington Post", argumentując, że najważniejsze jest zakończenie istniejącego w Sądzie Najwyższym impasu.
Precedens już jest, bo dokładnie to samo zrobili demokraci w 2013 r. W tamtym czasie to znajdujący się w mniejszości republikanie blokowali kandydatów mianowanych przez Obamę na stanowiska w sądach federalnych. Już wtedy komentatorzy ostrzegali, że tak radykalny krok obróci się przeciwko demokratom w przyszłości, gdy znajdą się w opozycji. Dziś wielu polityków Partii Demokratycznej podobno żałuje, że przez swoją krótkowzroczność dali przed czterema laty pretekst, wykorzystywany dziś przez ich oponentów.
Istnieje prawdopodobieństwo, że Trump zadecyduje o kształcie orzecznictwa Sądu Najwyższego na całe dziesięciolecia, bo na tej jednej nominacji może się nie skończyć. Obecnie w składzie izby troje sędziów ma co najmniej 80 lat lub zbliża się do tej granicy - to Anthony Kennedy (80 lat), Ruth Bader Ginsburg (83 lata) i Stephen Breyer (78 lat). Tak się składa, że ostatnia dwójka zaliczana jest do liberałów, więc nie jest wykluczone, że za prezydentury miliardera przewaga konserwatystów wzrośnie jeszcze bardziej.