Prawie jak lord
Gdy John Cleese, filar kultowej grupy Monty Pythona, witał mnie w progu garderoby, prezentował maniery angielskiego dżentelmena. Jednak ledwie zamknęły się za nami drzwi, zwalił się na kanapę i nie podniósł – ba! nawet nie otworzył oczu – do końca wywiadu. Czułem się jak psychoanalityk wysłuchujący zwierzeń pacjenta zaskakująco dobrze czującego się ze swą chorobą.
Jak często musi pan udawać, że dobrze pan się bawi?
– Każdego dnia jest inaczej. Na przykład podczas pracy nad filmem pierwsza godzina kręcenia to doskonała zabawa. Najfajniejsze jest bowiem odkrywanie, co należy zrobić, żeby wszystko zagrało, jak należy. Później jest już tylko nieskończona liczba powtórzeń, która znudzi każdego. Jeśli chodzi o wywiady, to dobrze się bawię, kiedy słyszę nowe pytania. Niestety, zwykle pytania się powtarzają, a wtedy muszę udawać rozbawienie.
* Nie będę więc próbował rozbawić pana na siłę, tym bardziej że moje pierwsze pytanie wiąże się z zupełnie poważną dyskusją, która przetoczyła się niedawno przez Wielką Brytanię. Chodzi o zakończoną fiaskiem próbę oficjalnego i ostatecznego zdefiniowania angielskości.*
– Bo tego nie można zdefiniować, to się zmienia z roku na rok. Kiedy dorastałem, angielskość oznaczała przede wszystkim odpowiednią edukację. Trzeba było znać Keatsa, Wordswortha, Shakespeare’a, nawet „Elegię napisaną na wiejskim cmentarzu” Thomasa Graya. Zaczytywaliśmy się w dziełach Grahama Greene’a, Oscara Wilde’a i George’a Bernarda Shawa, tych wszystkich znakomitych pisarzy. Nagle coś się zmieniło i już nie wiem, co to znaczy być Anglikiem. Wiem za to, co mi się w Anglii podobało – ta powściągliwa uprzejmość, inteligencja i zdrowy rozsądek. Choć byliśmy trochę sztywni i niewolni od uprzedzeń, to było całkiem cywilizowane społeczeństwo. Teraz jest gorzej. Schamieliśmy pod wpływem tabloidów. Nie jesteśmy już tacy powściągliwi, zniknęły nasze dobre maniery. Mam wspaniałych przyjaciół w Londynie i regularnie się z nimi widuję, ale angielska kultura już mnie nie interesuje.
Naprawdę jest tak źle?
– W konkursie na najgorszą telewizję świata zajmowaliśmy zawsze ostatnie miejsce. Dzisiaj nasza telewizja jest tak samo kiepska jak każda inna. Angielska poważna prasa kiedyś interesowała się poszukiwaniem prawdy. Dzisiaj szuka tematów z sensacyjnymi i pikantnymi wątkami, bo to podnosi sprzedaż. Myślę, że zbyt wielki wpływ na naszą rzeczywistość daliśmy imigrantom, równocześnie tracąc wiarę w staroświecką, tradycyjną kulturę angielską. Spytałem niedawno Michaela Palina, czym jego zdaniem jest dzisiaj Anglia, i powiedział mi, że angielskość oznacza tolerancję. To bardzo ładna koncepcja, ale nie sądzę, by przez samą tylko tolerancję dało się zdefiniować tożsamość wielkiego narodu. Dzisiaj Anglicy nie wiedzą, kim są, lecz mnie to nie dotyczy, bo wiem, kim ja jestem. Zresztą nieźle się napociłem, wliczając w to rozmaite terapie, by stać się mniej angielskim… Znajomi mówią, że się zamerykanizowałem, ale ja myślę, że * Nie ma pan poczucia, że trochę przyłożyliście się z Monty Pythonem do tej demolki
staroświeckiej angielskiej kultury?*
– Natrząsaliśmy się wyłącznie z tych aspektów angielskiej kultury, które wydawały nam się albo głupie, albo nazbyt drętwe.
Czy do kategorii głupich aspektów kultury narodowej można zaliczyć wysokie odznaczenia państwowe? W 1996 roku nie przyjął pan Orderu Imperium Brytyjskiego.
– To nie dla mnie, wolę trzymać się z dala. Innym razem chcieli zrobić ze mnie lorda i posadzić w Izbie Lordów, lecz to oznaczałoby spędzanie zimy w Anglii. Tak wysokiej ceny nie byłem gotów zapłacić.
Czy tego chcieliście, czy nie, częścią dziedzictwa Monty Pythona jest postrzeganie Anglii i Anglików przez pryzmat waszych numerów. Jak bardzo przekłamany to obraz?
– Monty Python to krzywe zwierciadło, które odbija kulturę tamtego czasu, a więc lat 1969–1972. Oczywiście od tamtej pory to wszystko żyje własnym życiem i nabiera nowych znaczeń, których nie mogliśmy przewidzieć. Nie mam pojęcia, jak odbierany jest „Latający cyrk Monty Pythona” przez ludzi, którzy dzisiaj stykają się z nim po raz pierwszy. Ich musiałbyś zapytać.
A jak odbierają go inni angielscy komicy? Pythonowskie piętno odcisnęło się niemal na wszystkich, których pokazuje nam dzisiaj BBC.
– Nie byłbym tego taki pewien. Hugh Laurie, wspaniały scenarzysta i aktor, powiedział mi kiedyś, że jego pokolenie omijało Monty Pythona szerokim łukiem. Doszli bowiem do wniosku, że w tym temacie wszystko zostało powiedziane. Dziwne, prawda? Zwykle gdy ktoś odnosi sukces, natychmiast pojawia się stado naśladowców. Programy satyryczne, które dzisiaj są nadawane przez BBC, również nie przypominają Monty Pythona. Nie możesz powiedzieć, by „Mała Brytania” zawdzięczała nam wiele, a „Biuro” to już zupełnie inny świat.
Łączy was jednak zamiłowanie do łamania zasad. Czy jest jakieś tabu, którego nie zdecydowałby się pan naruszyć w programie satyrycznym?
– Te granice są bardzo płynne. Co wczoraj było zakazane, dzisiaj jest dopuszczalne, za to wczorajszy obiekt żartów dziś może być już tabu. W jednym z odcinków „Hotelu Zacisze” Major Gowen używa słowa „czarnuch” i oczywiście jest to totalna parodia uprzedzeń rasowych. Niemniej jednak takie właśnie słowo pada na ekranie i chociaż wciąż uważam, że to bardzo śmieszny fragment, nie wiem, czy teraz na to bym się zdecydował. Z drugiej strony dzisiaj można sobie pozwolić na bardzo śmiałe nawiązania do spraw seksu, co w latach 60. i 70. było absolutnie niedopuszczalne. * Kiedy odkrył pan w sobie talent pedagogiczny?*
– Chodzi o Uniwersytet St. Andrews? Och, to było w latach 70. Studenci wybrali mnie na rektora i zgodziłem się… Pojawiałem się tam raz w miesiącu, zasiadałem w senacie, miałem prawo głosu. Reprezentowałem uczelnię i w jej imieniu spotykałem się z różnymi ludźmi, bywałem na przyjęciach. Obiecali mi nawet fotel z wygrawerowanym nazwiskiem, ale jakoś nie wyszło. Po trzech latach zaproponowano mi przedłużenie kadencji. Miałem jednak dość podróży z Londynu do Szkocji, więc zrezygnowałem. Ale bardzo lubię życie uniwersyteckie, o czym świadczy choćby to, że obecnie jestem profesorem amerykańskiego Cornell University.
Miałem na myśli nie tyle prestiżowe szkolnictwo wyższe, ile instruktażowe kasety wideo dla początkujących przedsiębiorców, takie jak „Spotkania, cholerne spotkania”. Skąd pan wie, jak powinny wyglądać poważne biznesowe negocjacje?
– Wszystko przez to, że bardzo lubiłem Tony’ego Jaya. Był scenarzystą „The Frost Report”, programu, w którym debiutowałem w telewizji w latach 60., i od tamtej pory uważałem, że cokolwiek Tony wymyśli, powinienem w to wejść. Jego intrygował mój talent do rozśmieszania ludzi, a mnie intrygowała jego inteligencja i pomysłowość. Ale mieliśmy ważniejszy powód, by założyć Video Arts, firmę produkującą te poradniki wideo. W tamtych czasach musieliśmy płacić podatek dochodowy w wysokości 83 procent, więc doszliśmy do wniosku, że jeśli zbudujemy firmę i sprzedamy ją w odpowiednim momencie, zarobimy sumy, które pozwolą nam na tworzenie rzeczy takich, jakie nam się podobają, a niekoniecznie takich, które przynoszą pieniądze.
Spędził pan ostatnio trochę czasu w polskich hotelach. Spotkał pan kogoś podobnego do Basila Fawlty’ego?
– Nie. Muszę się wręcz poskarżyć, że obsługa w polskich hotelach jest nadmiernie nieśmiała. Poza tym hotele, w których się zatrzymywałem, oszałamiały wystrojem, ale nie były zbyt przyjazne gościom.
Postać Basila z „Hotelu Zacisze” była ponoć wywiedziona od niejakiego Donalda Sinclaira, nadpobudliwego hotelarza, na którego się natknęliście, podróżując z Monty Pythonem po Anglii. Jednak słyszałem również, że Basil miał sporo cech Johna Cleese’a.
– Masz rację, Sinclair był dla mnie głównym źródłem inspiracji. Reprezentował pewien typ człowieka, dość charakterystyczny dla ówczesnej Anglii – kogoś, kto tłumi emocje, czuje się niezauważany i niedoceniany, a przy tym ma obsesję na punkcie klasy, ambicje większe niż możliwości. No i panicznie boi się żony! Ja raczej nie mam podobnych problemów. * „Hotel Zacisze” to dziwny serial. Niby rozbrajająco zabawny, lecz zarazem przerażający. Po prostu nie mam sumienia śmiać się z Basila.*
– Doskonale to rozumiem. Farsa ma to do siebie, że można zaakcentować jej komediowe oblicze, ale jest i druga strona medalu, o niemal tragicznej wymowie. Zwróć uwagę, że jeśli pod odpowiednim kątem spojrzeć na „Biuro”, śmiech więźnie w gardle. To smutna historia.
Podobno pracuje pan nad musicalową wersją „Rybki zwanej Wandą”?
– Owszem, ludzie z sukcesami w tej branży złożyli mi taką propozycję. Przez jakiś czas nie mogliśmy się dogadać, bo studio filmowe nie chciało podzielić się ze mną pieniędzmi za prawa do scenariusza, który sam napisałem, ale w końcu się udało. Moja 24-letnia córka Camilla już zaczęła pracę nad skracaniem scenariusza – filmowy liczył 110 stron, a na potrzeby musicalu musimy wyciąć połowę – a ja wkrótce do niej dołączę. Mamy z Camillą równie krytyczny stosunek do musicali i uważamy, że piosenki ciągną się zbyt długo, więc w „Rybce zwanej Wandą” spodziewajcie się krótkich kawałków. Nie wiem tylko jeszcze, kto je napisze.
W jednym z najnowszych pańskich skeczy – „Cleese Idol” – publiczność wysyła SMS-y, wybierając dla pana rodzaj egzekucji, która oczywiście będzie transmitowana na żywo. Nie podoba się panu kierunek, w jakim zmierza telewizja?
– Nie. Kiedy telewizja podzieliła się na nieskończoną liczbę kanałów tematycznych, podzieliła się również publiczność, więc nikt już nie dysponuje przyzwoitym budżetem. Nowe programy telewizyjne robi się więc najmniejszym kosztem. A że najdroższy zawsze był, jest i będzie talent, najkrótszą drogą do oszczędności jest wyrugowanie wszelkich oznak talentu. Nie, żebym się tym zamartwiał, macie, co chcieliście…
Podobno chciał pan pisać przemówienia dla Baracka Obamy?
– Powiedziałem coś takiego w jednym z wywiadów, lecz niezupełnie serio. Popieram Obamę i we wrześniu będę zbierał w Londynie fundusze na jego kampanię. Ale do pisania przemówień mnie nie potrzebuje. Radzi sobie z tym nadzwyczaj dobrze.
Nakręcił pan w Polsce filmy reklamowe dla banku BZ WBK. Zabawne, nie da się zaprzeczyć. Ale czy reklama ma śmieszyć? Czy to nie odwraca uwagi od zachwalanego produktu?
– Takie reklamy działają na ludzi inteligentnych. Proszku do prania nie da się w ten sposób sprzedawać. W Ameryce zdarzyło mi się grać w reklamach, które nie zostały zbyt dobrze przyjęte, lecz tam komunikacja związana ze sprzedażą musi być bardzo bezpośrednia. Odwrotnie niż w Anglii, gdzie ludzie wolą, gdy wokół produktu buduje się pozytywną atmosferę, gdy nie traktuje się go zbyt serio.
Niestety, nie mogę dłużej ignorować znaków dawanych mi przez pana polskich opiekunów, musimy kończyć wywiad. Wszystkie pytania, których nie zdążyłem panu zadać, pozwolę sobie więc zawrzeć w jednym: czy odkrył pan już sens życia?
– Oczywiście.
To ja poproszę…
– Niestety, zapomniałem. Wiesz, jestem już starym człowiekiem i dzisiaj rano wypadło mi to z pamięci. Jednak kiedy tylko sobie przypomnę, odezwę się do ciebie. Obiecuję.
rozmawiał Jarek Szubrycht
Razem z tym numerem „Przekroju” możecie kupić pierwszą z 22 płyt DVD ze skeczami „Latającego cyrku Monty Pythona”. Kolejne płyty będą się ukazywać co dwa tygodnie.
Dziękujemy BZ WBK za pomoc w zorganizowaniu wywiadu z Johnem Cleese’em.