Pracownik patrzył, jak ktoś skoczył z mostu. Tu Wisła oddaje, co zabrała
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Jak rzeka zabiera drzewa, to oddaje je bez kory. Jak ciała, to bez rysów twarzy. Pracownicy patrzą uważnie na sterty śmieci. Tam może być czyjś ojciec lub brat. Na stopniu wodnym Wisła oddaje to, co zabrała.
Tu obok śluzy kończą samobójcy, ofiary wypadków i morderstw. Tadeusz Szymula pracuje na stopniu wodnym Dąbie od dwudziestu lat. Dziś jest jego kierownikiem i mówi o nich: topielcy. Woli nie dociekać, kto i dlaczego tutaj się odnalazł.
- Idę zobaczyć, ile śmieci się zebrało. Sporo ich było, więc proszę pracownika, żeby je przepuścił. On wraca i mówi: topielec jest - opowiada.
Wystarczy, że pracownicy dostrzegają ich ciała jako pierwsi. Samo to już trudno wymazać z pamięci.
A muszą patrzeć na coś jeszcze: tych, którzy wchodzą na most nad śluzą. I skaczą stamtąd.
Skoczyła i poszła
Raz ciemna postać wyrosła jakby spod ziemi. Pracownicy kończyli wtedy nocną zmianę. Przez okno widzieli jej przemoczony płaszcz.
Wyskoczyli zdziwieni na zewnątrz. To była młoda kobieta. Minęła ich bez słowa. Z przerażeniem w oczach.
Próbowali dopytywać: co się stało? Poszli za nią w stronę pobliskiego osiedla. Ale tam zniknęła w jednym z bloków.
Okazało się, że przed momentem stała na skraju mostu. Skoczyła. Miała tylko więcej szczęścia niż inni. Starczyło jej sił, by dopłynąć do brzegu.
Innym razem widzieli mężczyznę, który leciał już w dół. Chwycili wtedy koło ratunkowe i zrzucili je do wody.
Ale było za późno. Serce wysiadło, zanim się utopił. Tego samego dnia u kierownika zadzwonił telefon.
- Widział pan mojego brata? - usłyszał głos kobiety, z którą kiedyś pracował.
Okazało się, że to właśnie jemu rzucili koło ratunkowe.
Topielcy są bezimienni
Ci, którzy płyną z daleka, nawet nie mają już rysów twarzy. Właściwie nie przypominają ludzi.
- Jak przypłynie drzewo to jest oczyszczone z kory. Takie są zawirowania. Trudno nawet opisać, jak oni wyglądają... - mówi Tadeusz.
Jeden z pracowników zobaczył topielca i zwymiotował natychmiast. Ale trafiają się i tacy, co sami podejdą z ciekawości.
- Raz było tak, że nawet ci z prokuratury nie mogli patrzeć. To był u nas taki jeden, któremu dali dwie flaszki, i on do topielca podszedł.
Pracownicy muszą być gotowi na to, że w stercie śmieci odnajdą ciało. Kierownik mówi im: zwłoki należy uszanować. Na nich przecież czekają bliscy.
- Jest ogólne założenie: wiadomo, że może być topielec. Trzeba zwrócić uwagę na to. To jest zakodowane w psychice pracowników.
Bywało po dwadzieścia ciał
Najstarsi w elektrowni wspominają: były lata, że znajdowaliśmy ponad dwadzieścia ciał. Teraz jest ich mniej, bo w wyższych partiach rzeki pobudowały się kolejne śluzy i elektrownie. Niektórych wyławiają tam.
Topielcy zatrzymują się na turbinach elektrowni. Osadzają razem ze śmieciami. Unoszą na spokojnej wodzie przed śluzą.
Uświadamiasz sobie nicość
Pracownicy powtarzają: najlepiej po prostu nie patrzeć. Odwrócić wzrok jak najszybciej. Od razu zawiadomić służby. Starać się zapomnieć. - Przeżywa się wtedy, gdy sprawa dotyczy kogoś, kogo się znało... - mówi Tadeusz.
I raz znaleźli swoją byłą pracownicę. Uznano ją za zaginioną. Ciało zauważyli w wodzie jej dawni koledzy.
- Niektórzy, jak widzą wypadek, to się zatrzymują, patrzą. Ja tego nie rozumiem - wzdycha.
W jego miejscu pracy rozwiązały się sprawy, którymi żyła cała Polska. Wypreparowana skóra studentki Katarzyny Z. wkręciła się w śrubę statku niedaleko stopnia. Na powierzchnię wypłynęło ciało Piotra Kijanki. Bywało, że wyławiano niemowlęta.
- Człowiek na to patrzy i sobie uświadamia swą nicość. Taka jest prawda - podsumowuje.
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl