Powtórka serialu, zero emocji, żadnych faktów. Czyli Kaczyński ponownie przed komisją [OPINIA]

Jedyną nową kwestią, której się dowiedzieliśmy z ostatniego przesłuchania przed sejmową komisją śledczą ds. wyborów kopertowych, jest to, że Jarosław Kaczyński byłby "zdruzgotany", gdyby usłyszał, co na jego temat naprawdę sądzi posłanka KO Magdalena Filiks. I w sumie tyle.

Powtórka serialu, zero emocji, żadnych faktów. Czyli Kaczyński ponownie przed komisją
Powtórka serialu, zero emocji, żadnych faktów. Czyli Kaczyński ponownie przed komisją
Źródło zdjęć: © Licencjodawca | Filip Naumienko/REPORTER
Patryk Słowik

Walka ze "złym Kaczorem"

No dobrze, żarty na bok. Prawda jest taka, że to już drugie przesłuchanie Jarosława Kaczyńskiego przed sejmowymi komisjami śledczymi i drugi kapiszon.

Kaczyński, dla jasności, nie był dziś przesadnie błyskotliwy. Był wręcz nudny i momentami agresywny. Znacznie słabszy niż kilka tygodni temu przed komisją ds. Pegasusa.

Dalsza część artykułu pod materiałem wideo

Z kolei członkowie komisji byli nieprzygotowani i swoją butą oraz wyuczonymi bon motami starali się przykryć własną niekompetencję. Wyjątkiem - moim skromnym zdaniem - był Bartosz Romowicz z Polski 2050, który miał sensowne spostrzeżenia i nie wyzywał wezwanego świadka.

Być może politycy obecnej większości obiecywali nam wszystkim za dużo - tyle bowiem mówili o pognębieniu "złego Kaczora", o tym, że wykażą wszystkie jego kłamstwa i ujawnią przestępczy proceder. Prawda jest jednak taka, że ogólnie z sejmowych komisji śledczych nie wynika nic konkretnego.

Szokująca pozycja Kaczyńskiego

Jarosław Kaczyński był ostatnim świadkiem wezwanym przed oblicze komisji ds. wyborów kopertowych. Można więc już czynić pewne podsumowania. Czego zatem dowiedzieliśmy się z tych kilkumiesięcznych prac członków komisji?

Ano udało im się bezsprzecznie ustalić dwie rzeczy. Pierwsza jest taka, że Jarosław Kaczyński nie był członkiem rządu, a podejmował decyzje dotyczące organizacji wyborów, które ostatecznie się nie odbyły.

Druga: że za wszystko odpowiadał nie tylko Jacek Sasin, lecz więcej osób, w tym ówczesny premier Mateusz Morawiecki.

Tyle że przecież to wszystko wiedzieliśmy jeszcze przed powstaniem sejmowej komisji śledczej. Nie trzeba było wzywać tuzina świadków, w tym Jarosława Kaczyńskiego, by wykazać, że decyzje polityczne za rządów Prawa i Sprawiedliwości zapadały przy ul. Nowogrodzkiej w Warszawie, w siedzibie partii. Wystarczyło o to zapytać dowolną osobę przechodzącą ulicą w pobliżu Sejmu.

Nie trzeba było też "wyciągać" z Sasina i Morawieckiego zeznań, że nie za wszystko odpowiadał Sasin, lecz swój udział w procesie organizacji wyborów miał Morawiecki, bo to również było powszechną wiedzą przed utworzeniem komisji.

Sporo pracy wykonała przecież Najwyższa Izba Kontroli – tak na poziomie ustaleń, jak i przygotowania zawiadomień do prokuratury o możliwości popełnienia przestępstwa przez niektórych polityków. Komisja to jedynie powtórzyła. Niebawem zapewne powtórzy zawiadomienia, to znaczy złoży własne, ale dotyczące tożsamych kwestii co te ustalone przez NIK.

Show bez szału

Mam wrażenie, że komisja nie spełniła też swojego celu politycznego - pognębienia dawnych rządzących.

Kaczyński czy Morawiecki czuli się podczas przesłuchań jak na herbatce u starych znajomych, kiedy to ciotka z wujem gardłują o polityce, wszystkich obrażają, by ostatecznie spuentować, że nikt nie ma racji poza nimi samymi, i pójść do domu.

Emocji podczas tych starć było jak na grzybach. Nie mam pojęcia, czy usatysfakcjonowany efektem wizerunkowym tych obrad jest ktokolwiek poza najtwardszym elektoratem Koalicji Obywatelskiej, któremu w zupełności wystarcza, że Magdalena Filiks nakrzyczała na Jarosława Kaczyńskiego.

Tę atawistyczną satysfakcję - bo dopiero co to zły Kaczor pomiatał nami, to teraz my możemy pomiatać Kaczorem - rozumiem. Choć nie podzielam, bo wolałbym dowiedzieć się czegoś, co byłoby dla tego "złego Kaczora" kompromitującego i przybliżyłoby - jeśli są ku temu przesłanki - do wyciągnięcia wobec niego realnej odpowiedzialności za psucie państwa.

Kiedyś to były czasy

Po przesłuchaniu Mariusza Kamińskiego przez sejmową komisję ds. afery wizowej napisałem, że dawniej funkcjonujące sejmowe komisje śledcze wnosiły do życia publicznego coś więcej, niżeli tylko zabawne bon moty i dające się streścić w 30 sekundach starcia między członkami komisji a przesłuchiwanymi. Dziś mogę to jedynie powtórzyć.

Przykładowo komisja śledcza ds. afery Rywina pokazała nam, jak wygląda styk polityki i biznesu, jak bardzo ówcześnie rządzący mogą nie przestrzegać podstawowych standardów. Dowiedzieliśmy się wiele o lobbingu, o niedoskonałościach procesu legislacyjnego.

Rywinowska komisja była zresztą ucztą intelektualną - starcia niektórych członków komisji z Adamem Michnikiem, Leszkiem Millerem czy Jerzym Urbanem oglądało się niczym pasjonujący serial, gdzie do ostatniej chwili nie było wiadomo, kto wyjdzie z konfliktu cało, a kto solidnie poobijany. Jednocześnie doceniało się obie strony barykady, a byli też członkowie komisji odpowiedzialni za rozweselanie widzów.

Komisja ds. afery hazardowej miała swoje lepsze i gorsze momenty, ale znów - zobaczyliśmy wywalone na stół bebechy polskiego państwa i to, jak w Polsce wygląda lobbing, jak ulegają mu politycy.

Wcale nie taka zła była również komisja ds. afery Amber Gold. Zobaczyliśmy dzięki niej obraz bezbronnego państwa, w którym prokuratura i najróżniejsze urzędy ze sobą nie współpracują, robią tylko to, co należy do danego urzędnika. Zobaczyliśmy też, jak daleko niedoskonali są ludzie, którzy powinni strzec nas przed oszustami, jak choćby niektórzy prokuratorzy.

Czego dowiedzieliśmy się dzięki komisji ds. wyborów kopertowych, co było tajemnicą przed rozpoczęciem prac komisji? Moim zdaniem - niczego.

Patryk Słowik, dziennikarz Wirtualnej Polski

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (476)