Poszkodowani w Katowicach: dostaliśmy drugie życie
Ranni w katastrofie hali wystawienniczej w
Katowicach nie mają cienia wątpliwości - w sobotę wieczorem
otrzymali wielki dar od losu: drugie życie. Ośmiu z nich przebywa
w szpitalu miejskim w Siemianowicach Śląskich. Lekarz dyżurny
oddziału chirurgii urazowo-ortopedycznego tamtejszego szpitala
Alina Wac-Kabzińska powiedziała w niedzielę, że ich stan fizyczny
jest dobry. Nadal są jednak w szoku. Dwie osoby wymagają pomocy
psychologa.
Wac-Kabzińska powiedziała, że w sobotę wieczorem, po katastrofie, gdy karetki zaczęły przyjeżdżać z rannymi, była przerażona. Wtedy pełniła dyżur w izbie przyjęć. To było potworne. Przywieziono około 30 ludzi. Jedna z pacjentek mówiła, że straciła trzech przyjaciół - relacjonowała. W niedzielę pierwsze emocje opadły, choć nikt nie potrafi opowiadać o sobotnim wieczorze spokojnie.
W jednej ze szpitalnych sal leży trzech poszkodowanych mężczyzn. Marek Włosik, młody lekarz weterynarii z Krotoszyna, ma złamane cztery kręgi kręgosłupa w odcinku lędźwiowym. Wie, że to poważna przeszkoda, która sprawi, iż trudno będzie mu wrócić do zawodu. "Jest to uraz, który będzie mi towarzyszył do końca życia" - mówił drżącym głosem.
Marek Włosik, gdy doszło do tragedii był w centrum hali, w miejscu w którym spadło najwięcej żelastwa. Wszystko trwało pięć, może 10 sekund. Runęło. Jak ta masa mnie przycisnęła, to po kilku minutach zacząłem się zastanawiać, co się w ogóle stało. Myślałem, że już z tego nie wyjdę. Chwyciłem za telefon i zacząłem się zastanawiać: czy się żegnać z żoną, czy powiedzieć jej, że jeszcze żyję - mówił z trudem.
Krotoszyńskiego weterynarza wydostali ratownicy. Czekałem na pomoc ponad 2,5 godziny. Było zimno, ale byłem przygotowany. Nie lubię przemarzać i idąc na targi bardzo ciepło się ubrałem - dodał.
Grzegorz Jabłoński z Olsztyna uważa się za ogromnego szczęściarza. Boli mnie palec, bo został amputowany, a w zasadzie urwany. Mam złamany nos i jestem poobijany. Jednak mogę się uważać za superszczęśliwca. Byłem niemal w samym środku. W zasadzie kawałek wolnej przestrzeni uratował mi życie - mówił.
Na Jabłońskiego spadła jedna z belek konstrukcyjnych. Gdy dach zaczął się walić siedział na krześle. Siedziałem. Gdybym stał, to nie miałbym żadnych szans przeżycia. Od razu się położyłem. Chroniłem głowę. Spadająca belka urwała mi palec. Zatrzymała mi się może centymetr nad głową - relacjonował.
Hodowca z Olsztyna tuż po wypadku - dwie, może trzy minuty po zawaleniu się dachu - zdołał wyjąć z kieszeni telefon komórkowy i zadzwonił do żony. Żona była w szoku. Oddzwoniła do mnie i powiedziała, że akcja ratunkowa już trwa i żebym się trzymał. Słysząc ratowników zacząłem krzyczeć, ale zacząłem słabnąć. Bałem się, by nie stracić przytomności. Poświeciłem sobie komórką i znalazłem kawałek deski. Nią zacząłem walić w sufit. Nie wiem ile to trwało, ale uwolniono mnie około 1,5 godziny po wypadku - mówił.
Ranni opowiadają, że zanim przyjechały służby ratunkowe pierwszą pomoc nieśli ich koledzy, którzy mieli więcej szczęścia i zdołali się wydostać o własnych siłach. Jeden chłopak, miał może ze 20 lat, był kilka metrów ode mnie. Wydostał się o własnych siłach i pomagał innym, niesamowicie pomagał. Wielu właśnie jemu zawdzięcza życie - powiedział Grzegorz Jabłoński.
Poszkodowani zgodnie twierdzą, że w tej tragedii szczęściem było, iż hala już pustoszała. Szczęście w nieszczęściu, że to się stało o tej porze (ok. godz. 17). Gdyby to się stało między 10.00 a 12.00, to krew wypływałaby przez tą blachę. Całe szczęście - przyznał Marek Włosik.
Pacjenci nie ukrywają też wściekłości, którą wzmaga świadomość, że - jak mówią - zamknięte były wyjścia ewakuacyjne w hali targowej. Kolega mówił mi, że zamknięte były wyjścia ewakuacyjne. Nie można było szyby zbić. W końcu ktoś znalazł gaśnicę i nią rozbili. Bali się, że runie także pozostała część sali i ich przygniecie. Byli u mnie (w szpitalu) i opowiadali mi o tym - powiedział Grzegorz Jabłoński.
Włosik już w niedzielę zapowiedział, że zaraz po powrocie do Krotoszyna skontaktuje się z prawnikami i wystąpi o odszkodowanie. To nie będzie 20, czy 30 tysięcy, ale co najmniej 200 tysięcy. Ja już nie mogę wykonywać mojego zawodu. Kotka zbadam. Małego pieska też. Ale do trzody już nie wejdę - powiedział.
Na oddziale szpitala miejskiego w Siemianowicach Śląskich przebywa 8 osób. Początkowo lekarze skierowali na oddział dziewięć osób, ale obywatel Republiki Czeskiej wypisał się na własną prośbę i został przewieziony do szpitala w Ostrawie. Wśród pozostałych są dwie kobiety, w tym Niemka. Ogółem w śląskich szpitalach udzielono pomocy ponad 140 osobom. Ponad 70 osób nadal w nich przebywa.
W sobotniej katastrofie na terenie Międzynarodowych Targów Katowickich, w wyniku zawalenia się dachu jednej z hal, w której odbywała się wystawa gołębi pocztowych, śmierć poniosło 66 osób.