Poparcie dla PiS nie chce spadać. Fenomen partii Kaczyńskiego
Zadziwiającą cechą PiS jest to, że niemal zawsze po koszmarnych awanturach i aferach, które powinny zrujnować notowania tej formacji, poparcie dla niej nie spada, przeciwnie, często rośnie. Na czym polega ten mechanizm i jak długo może działać - pisze w "Polityce" Mariusz Janicki.
12.11.2021 08:21
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Nie szkodzą partii Kaczyńskiego demonstracyjny nepotyzm, pandemia, zjadająca oszczędności inflacja, skrzynka Dworczyka, drakońskie prawo antyaborcyjne, ignorowanie protestów społecznych i branżowych (jak w przypadku "białego miasteczka") czy wielki konflikt z Unią Europejską. Czy naprawdę Kaczyński stworzył ugrupowanie odmienne od wszystkich innych, czy zaaplikował społeczeństwu hipnozę? Jest tu kilka ważnych tropów, wskazywanych także przez ekspertów od społecznej komunikacji. Przyjrzyjmy się im.
Unieważnienie opinii publicznej
Kiedy niedawno w Austrii skierowano zarzuty wobec premiera Sebastiana Kurza, społeczna krytyka była tak duża, że Kurz nie miał wątpliwości, by podać się do dymisji. Jego przewiny, czyli manipulowanie sondażami za rządowe pieniądze, wydają się niczym wobec zawłaszczenia w Polsce telewizji publicznej i wspierania budżetowymi miliardami propagandy partii rządzącej. Ale tam jest normalna prokuratura i normalna opinia publiczna. W Polsce taka afera, i wiele innych, nie robi większego wrażenia, ponieważ nie istnieje kategoria "oburzenia opinii publicznej", podobnie jak wspólne rozumienie wstydu i "obciachu". Są bowiem co najmniej dwie rozłączne opinie publiczne, pisowska i opozycyjna, które się nawzajem unieważniają. W efekcie nie ma żadnej.
To, co w opinii opozycji i jej elektoratu jest podłe, niehonorowe, niedopuszczalne i skandaliczne, w oczach drugiej strony jawi się jako godne, patriotyczne i konieczne. To rozdwojenie moralne sprzyja PiS, bo za tą opcją stoi bardziej zwarte środowisko, z mniejszymi wątpliwościami, bez symetryzowania. Po stronie opozycyjnej zaś jest wiele niuansów, wewnętrznych sporów i złośliwości. Rządząca prawica nie podlega tak niszczącej walce, jak ta trwająca na opozycji: między lewicą a liberałami.
Są głosy, że Kaczyński też ma przecież swoje problemy, np. ze Zbigniewem Ziobrą, ale to fikcja. Kaczyński konsumuje to, co sam sobie sprokurował, decydując się na wzięcie na pokład Solidarnej Polski. Broni "reformy sądownictwa", na którą pozwolił Ziobrze, bo sam myśli tak samo, i sam dorabiał do tego hasła suwerenności państwa. Pisowska bańka opinii publicznej jest w istocie bardzo szczelna, ta druga zaś dziurawa jak sito. Pozwala to na demonstrowanie przez opozycję przewagi na zasadzie: my jesteśmy lepsi, bardziej zróżnicowani, to my reprezentujemy liberalną demokrację, a oni to wschodnia barbaria i satrapia. Ale dla procesu zdobywania władzy to nie ma znaczenia.
W praktyce natomiast wygląda tak, że jest zamknięta strefa PiS, a poza nią obszar, gdzie trwa normalne życie polityczne, z prawicą, centrum i lewicą, z rutynowymi sporami o szczegóły i programowe detale. Pole zagarnięte przez PiS jest oddzielane fosą jako ziemia nie do zdobycia. O to właśnie chodzi Kaczyńskiemu, o taki podział opinii publicznej. Kaczyński wziął swoją połówkę kraju, a drugą musiała się podzielić reszta. Dlatego walka jest tak trudna i tak nierówna.
KLIKNIJ W OKŁADKĘ, BY SIĘ PRZENIEŚĆ DO NAJNOWSZEGO WYDANIA "POLITYKI"
Uruchamianie fałszywych niezdecydowanych
W czasie względnego spokoju pewna część elektoratu po cichu opuszcza Kaczyńskiego w kierunku "niezdecydowanych". Daje to tym wyborcom komfort "niezależności", dowodzi, że są gdzieś pomiędzy tzw. plemionami, a nie uwieszeni na przywódcy i przekazie TVP Kurskiego. Ale kiedy obóz PiS znajduje się nagle w opałach, zaczyna się chwiać, to te ukryte rezerwy się uruchamiają.
Ci fałszywi niezdecydowani nagle ujawniają się w sondażach jako zwolennicy Kaczyńskiego na zasadzie: koniec zabawy w niezależność, kiedy PiS jest naprawdę zagrożony, bo mimo jego rozmaitych przewin nie chcemy, aby oddawał władzę. Wciąż widać u części wyborców wielką obawę przed powrotem opozycji, zapewne zwłaszcza Platformy, do rządzenia. Może zatem ma sporo racji Szymon Hołownia, kiedy mówi, że ci wspierający dotąd PiS nie widzą po opozycyjnej stronie "bezpiecznego miejsca", wciąż obawiają się ograniczenia socjalu (mimo wielokrotnych zapewnień, że tak nie będzie), schładzania gospodarki, "walki z zadłużeniem", co odczytują jako zapowiedź budżetowych cięć.
Opozycja jako całość niby ma sondażową przewagę nad formacją Kaczyńskiego, ale jeśli pójdzie do wyborów w trzech blokach – a na to się zanosi – to ordynacja D’Hondta tę przewagę może zniwelować. A w tej sytuacji będzie konieczne odzyskanie przez antypisowskie ugrupowania choćby niewielkiej części wyborców PiS.
Wciąż trwa dyskusja, czy lepsza jest silna polaryzacja, gra na "dobro i zło", czy raczej rozmycie wartości i łowienie – bez wielkich słów – pojedynczych wyborców na różne wędki. PiS to robi, gra wielki spektakl pod publikę, wspomagany małymi marketingowymi robótkami na boku. Opozycja jeszcze tego nie ogarnęła: nie ma spektaklu, a piarowe akcje są wciąż słabe – i powrót Tuska na razie tego nie poprawił.
Mierzenie tylko w swój elektorat
U źródeł politycznego sukcesu PiS, czego wciąż się nie docenia, leży bardzo precyzyjne określenie bazy wyborczej. Wcześniej partie próbowały docierać maksymalnie szeroko, najlepiej do wszystkich. Poza PSL, który przez lata opierał się na wsi, choć próbował wypadów do mniejszych miast, reszta tworzyła program tak, aby przypasował metropoliom, klasie średniej, niższej, pracującym i pracodawcom, inteligencji i robotnikom, katolikom i ateistom.
Dlatego w ramach ugrupowań powstawały rozbudowane rady programowe, gdzie godzinami rozważano, jak pogodzić postulaty rozmaitych grup społecznych. PiS w latach 2013–14 dokonał tu przełomu: zachowując wizerunek partii "ogólnej", "narodowej", celował w bardzo określony elektorat: wieś, małe miasta, bardzo ludne i tradycyjnie konserwatywne regiony wschodnie i południowe Polski. To była podstawa "bawarskiego" planu Kaczyńskiego: "postęp" przy poparciu najbardziej tradycyjnego elektoratu.
Szef PiS wiedział zarazem, że ci wyborcy nie będą go za bardzo sprawdzać i oceniać. Po jednorazowym kupieniu, przejęciu tego elektoratu, zyskuje swobodę do realizacji najdziwniejszych planów. Kiedy liberalno-demokratyczna strona wielokrotnie dziwi się posunięciom obozu władzy, sądząc, że popełnia on polityczne samobójstwo, nie bierze pod uwagę, że miliony złotych zostały wydane na badania nastrojów społecznych, które pokazały wiele niespójności w poglądach Polaków, i PiS te sprzeczności nieustannie wykorzystuje.
Kaczyński pozbył się wszelkich złudzeń co do własnego elektoratu, rozpoznał realne oczekiwania, aspiracje, prawdziwą hierarchię wartości wyznawaną przez swoich zwolenników, ale też wielu reprezentantów tzw. centrum. I teraz rządząca partia kieruje swoje przekazy w tamtym kierunku.
Viktor Orbán pokazał, że można rządzić Węgrami przy sprzeciwie Budapesztu i innych dużych miast. Prezydent Turcji Recep Tayyip Erdoğan także musiał przełknąć porażkę w stolicy, ale rządzi w kraju dzięki poparciu prowincji. Czyli: da się.
To w sumie karkołomna konstrukcja – przeprowadzać polityczny projekt przeciw miastom, wbrew najbardziej innowacyjnej części społeczeństwa, ale dopóki rachunek wyborczy się zgadza, Kaczyński od tego nie odstąpi. Przeciwnie, będzie dociskał przekaz kierowany tylko do swojego elektoratu, wiedząc, że te ok. 35 proc., które ma PiS, wciąż tak naprawdę znaczy więcej niż 65 proc. jego przeciwników, choćby dlatego, że po wyborach daje pierwszeństwo w układaniu koalicji rządzącej, kupowaniu posłów, rozbijaniu innych koalicji.
Odwoływanie własnych afer
Jarosław Kaczyński osobiście ogłosił koniec wielu afer: z lotami marszałka Kuchcińskiego, z twin towers przy Srebrnej, z nagrodami dla rządu itp. Świeży przykład to strategia przyjęta wobec maili ze skrzynki ministra Dworczyka: nie potwierdzamy, nie zaprzeczamy ich prawdziwości, i to jeszcze pod pretekstem niewspomagania "ataku hybrydowego".
Chociaż te maile funkcjonują w przestrzeni publicznej, brak rządowej reakcji zasadniczo osłabia ich moc. Dziennikarze w dużej części przyjęli tę narzuconą powściągliwość, zazwyczaj piszą o "rzekomych", "domniemanych" mailach, a kiedy pojawiły się pierwsze nagrania, określano, że głos "jest łudząco podobny do głosu Michała Dworczyka". Przy nagraniach z Sowy i Przyjaciół nie stosowano tego zabezpieczenia (więcej o tym na s. 26).
PiS potrafi wyjątkowo skutecznie narzucać swoje przekazy, nikt wcześniej nie był w tym tak sprawny. Niewykluczone też, że młodsze pokolenie dziennikarzy, które weszło do zawodu w ostatnich dziesięciu, piętnastu latach, jest mniej doświadczone, słabiej odporne na manipulacje, a bardziej skłonne do przekazywania gotowych komunikatów władzy, czując wobec niej respekt, ciesząc się z dowodów uznania i zapraszania do pewnej konfidencji ze strony jej polityków. W efekcie teraz partia Kaczyńskiego sama decyduje, na które afery jakoś odpowie, a które jako "kapiszony" zlekceważy.
To, co dowodzi braku transparentności władzy, blokowania dostępu do należnych publiczności informacji, staje się wręcz atutem PiS. Ponieważ panuje przekonanie, że trudno dotrzeć do pisowskich źródeł, są one tym cenniejsze i szanowane przez media, które chcą mieć jakikolwiek kontakt z władzą. Dlatego po otrzymaniu jakiejś informacji, jest ona często przekazywana odbiorcom jeden do jednego, aby nie zrazić "dostawców ekslusiwów". Tak PiS tresuje dziennikarzy, zaprasza na rozmaite eventy, gdzie mogą mieć poczucie bycia wyróżnionym, dawkuje przekazy i opinie, wyróżnia lub ignoruje poszczególne redakcje. Z zasady nie odbywają się "wolne" konferencje prasowe, prezes czy premier rozmawiają niemal wyłącznie z dobranymi "dziennikarzami". A to się przekłada na wiedzę i świadomość wyborców.
Wszystko jest tak samo istotne jak i nieistotne
Władzy Kaczyńskiego udało się wykorzystać nowe zjawisko, wspomagane przez media społecznościowe: zrównywania pod względem wagi zjawisk istotnych i trzeciorzędnych. Niedawno na topie Twittera były tematy: Rada Europejska i tłuste włosy pewnej europosłanki. Wcześniej urodziny Mazurka przykrywały wszystko: pandemię, granicę białoruską i horrendalne ceny paliw. Takich topowych zbitek bywa mnóstwo.
Powoduje to, iż w tej informacyjno-propagandowej magmie wygrywa gracz z większymi możliwościami formalnego wpływu na media. A PiS dysponuje nie tylko swoją TVP, ale także "normalnymi mediami", jak je nazywa w mailach ze skrzynki Dworczyka Morawiecki. Widać, że m.in. Polsat, RMF FM i wiele internetowych portali coraz częściej przekazują newsy w wersji oficjalnej, czyli takiej, że najpierw jest stanowisko rządu jako docelowe, a potem obudowane jakimiś pobocznymi opiniami, przy czym jasne jest, że rzeczywistość jest rządowa, a reszta to skrajności i osobliwości.
Gdy wszystkie komunikaty w przestrzeni publicznej stają się w odbiorze podobne co do swej wagi, to naturalnie wyróżniony jest przekaz "realnie wpływający na życie ludzi", czyli zdanie obozu rządzącego – na tym polega ta strategia. Jak się okazuje, wydajna.
Opozycji wolno mniej
Kaczyńskiemu udał się istotny polityczny manewr: uświęcenie własnego elektoratu – nie podlega on krytyce. Za to wyborcy partii liberalnych są podejrzewani o deficyty patriotyzmu i narodowej tożsamości, o cwaniactwo, elitaryzm, klasizm, brak empatii itp. Dobitnie ujął to lewicowy autor, występujący w sieci jako Galopujący Major, pisząc: "w sprawach estetycznych liberalnej opozycji oczywiście wolno mniej. Dlaczego? Ano dlatego, że wojna o to, kto narzuci w Polsce narrację polityczną, trwa. Czy naprawdę opozycja chce sporu o to, kto przynależy do »ładniuśkiej« elity z PO, a kto do »nieurodziwego« ludu z PiS?".
To klasyka: opozycji wolno mniej, bo ma gorszy klasowo elektorat niż PiS – średnio nieco zamożniejszy, nieco młodszy i lepiej wykształcony. To powoduje, że każdy atak na PiS jest w jakimś sensie wymierzony w ich "uświęconych" wyborców, wcześniej skrzywdzonych i wykluczonych. Jolanta Banach z Lewicy powiedziała "Rzeczpospolitej": "Sukces PiS w 2015 r. wynikał ze zrozumienia, że nie można dłużej ignorować potrzeby sprawiedliwości społecznej (…)".
W ten sposób formacja Kaczyńskiego zyskuje specyficzny ochronny kokon, bo nie może być do końca zła partia, która ma dobrych wyborców. Uświęcony elektorat PiS dodaje waloru świętości tej partii. Ta wypracowana i narzucona "przewaga moralna" ma zaskakującą siłę rażenia, bo wpisuje się w ostatnie trendy przywracania historii ludu, przypominania czasów pańszczyzny, potępiania wyzysku sprzed stuleci.
W domyśle: to dzisiaj elektorat PiS jest spadkobiercą tamtych dręczonych w przeszłości klas społecznych. Zwycięstwa partii Kaczyńskiego jawią się, także dla części lewicy, jako swego rodzaju słuszny dziejowy odwet. To potężny polityczny oręż, bonus, do którego nie ma dostępu opozycja. W demokracji zasada raczej jest taka, że to władzy wolno mniej, ale PiS odwrócił tę logikę: to opozycji mniej wolno.
Zmiana reguł
Te okoliczności powodują, że jak dotąd wszelkie wątpliwości wyborców są w większości rozstrzygane na korzyść PiS. Istnieje domniemanie racji rządu. To partia Kaczyńskiego zyskuje odruchowe poparcie w chwilach kryzysu. Rok temu, po wyroku TK w sprawie aborcji, porzuciła ją część młodego i kobiecego elektoratu, ale sporo z tej grupy już powróciło do partii matki, mimo że chodziło niby o tak istotną, głęboko egzystencjalną sprawę. Zwalczenie tego odruchu "skupiania się przy władzy" to być albo nie być opozycji.
To, że PiS zyskuje na tym, na czym powinno tracić, to zatem tyleż dziwactwo, co przejaw głębokich, podskórnych procesów społecznych. Polityczny przekaz, wzmacniany przez potężną propagandę, po sześciu latach rządów prawicy zszedł w dół, wgryzł się w społeczny grunt, w postawy moralne i obyczajowe. PiS dokonał zmiany nie tylko politycznej, ale też socjologicznej i komunikacyjnej. Proste chwyty marketingu politycznego, te jeszcze sprzed dekady, przestają działać.
Dominują teraz: nieustanna, codziennie narzucająca się opowieść, przykrywki, podwójne przykrywki, mylenie tropów, rozszczepienie przekazów na branże, regiony, powiaty, środowiska. Wokół Nowogrodzkiej i obozu Morawieckiego funkcjonują chmary doradców i konsultantów, czasami "społecznych", którzy cyzelują każde zdanie komunikatów, nawet szef rządu włącza się w redagowanie poszczególnych zdań i wyrazów.
Robi to czasami wrażenie obsesji, ale tak dzisiaj wygląda polityczna robota: liczy się każda konferencja, spotkanie w terenie, otwarcie czegokolwiek nawet po raz kolejny, "gospodarska wizyta", "solenna zapowiedź", a kategoria śmieszności jest nieważna. Sama racja i meritum, bez piarowego i multimedialnego "opracowania", praktycznie się nie przebijają, nie mają dziś znaczenia. Można się na to irytować jako na upadek cywilizowanych reguł, ale takie oburzenie też nie ma znaczenia.
Donald Tusk wydaje się trochę zaskoczony zmianami, jakie zaszły w ostatnich latach w percepcji społecznej. Polityka wymaga dzisiaj piekielnie ciężkiej, codziennej pracy wieloosobowego zespołu, który wcześnie się budzi i ogarnia wszystko do późnej nocy, buduje komunikaty, rozdziela zadania. Prawdą jest tylko to, co dotrze do ludzi i na nich wpłynie. Jeżeli Platforma i inne opozycyjne formacje nie zdobędą się na taki organizacyjny i finansowy wysiłek, to najbliższe wybory mogą wygrać tylko przez przypadek.