Pomożecie?
Wyniki pierwszej tury wyborów prezydenckich to pole startowe do wyścigu o drugą turę. Donald Tusk ma 36% poparcia, Lech Kaczyński – 33%. Kolejny Andrzej Lepper otrzymał 15% głosów, a Marek Borowski – 10%. Frekwencja wyniosła niespełna 50%, czyli była najniższa w historii wyborów prezydenckich w III RP. Na przykład pięć lat temu, gdy Aleksander Kwaśniewski wygrał w pierwszej turze, wynosiła grubo ponad 60%.
18.10.2005 12:27
Od tygodnia sztabowcy dwóch pierwszych kandydatów nicują te dane. Dlaczego tak mało Polaków poszło do urn? Czy uda się jakieś znaczące grupy spośród tych, którzy 9 października pozostali w domach, namówić do głosowania? Jak zagłosują wyborcy Leppera i Borowskiego? Jak do nich dotrzeć? To przecież 4 mln ludzi, a Tusk wygrał z Kaczyńskim różnicą pół miliona głosów. Który sztab lepiej rozwiąże ten polityczny rebus?
Gdzie jest lewica?
Rebus ma podstawową zagadkę – czy istnieje coś takiego jak elektorat lewicy i jak on zachowa się w drugiej turze? Dla znacznej części polityków i publicystów prawicy tego elektoratu już de facto nie ma. To jedynie te 10%, które poszło głosować na Borowskiego. Pozostali z grupy, która kiedyś głosowała na Kwaśniewskiego i SLD, przeszli do innych – przede wszystkim do Platformy i Tuska.
Rzut oka na mapę poparcia dla obu kandydatów może umocnić w tej opinii. Kaczyński wygrał pierwszą turę w województwach wschodnich i południowych, mocniej związanych z Kościołem, tradycjonalistycznych, tam gdzie wcześniej triumfowali AWS, Marian Krzaklewski i Lech Wałęsa. Na lidera PiS chętniej głosowali mieszkańcy mniejszych miejscowości, gorzej zarabiający i gorzej wykształceni. Bastiony Tuska to obszary niedawnych wpływów SLD – województwa zachodnie i północne, bardziej laickie, z ludnością napływową, otwarte na Europę. No i duże miasta, z grupą wyborców wykształconych i dobrze zarabiających.
Czy znaczy to, że Tusk wziął dawny elektorat lewicy jak swój i nic tu już nie może się zdarzyć? I tak, i nie. „Jeśli chodzi o kategorię lewicy, to ona ma dużo, dużo szerszy elektorat, niż wskazywałyby wyniki SLD i Marka Borowskiego – wyjaśnia prof. Janusz Reykowski. – Jest tylko kwestia niezdolności polityków lewicy do przekonania tego elektoratu do siebie. To nie jest tylko elektorat postpezetpeerowski. On jest dużo szerszy, łączy go aspekt społeczny, obyczajowy, tożsamościowy, moralny. Do wyborów nie poszło 50% Polaków. W tej grupie mieści się bardzo duży elektorat o mentalności lewicowej. Ale który nie wiąże nadziei z politykami lewicy”.
Między lewicą a centrum
Na podstawie wielu badań można wyodrębnić cechy tego elektoratu. To ludzie lepiej wykształceni, mający wykształcenie średnie bądź wyższe. W sprawach „polityki historycznej” niepotępiający PRL, widzący w niej i plusy, i minusy, choć – co istotne – przekonani, że III RP jest lepszym państwem, stwarza większe możliwości. I zadaniem polityków jest, by stwarzała możliwości dla wszystkich, a nie tylko dla garstki najbogatszych. W sprawach światopoglądowych to zwolennicy rozdziału Kościoła od państwa, ale dalecy od poglądów garstki zawziętych antyklerykałów. W sprawach społecznych zwolennicy aktywnej roli państwa, ale nietraktujący prywatyzacji jako wymysłu szatana. No i obrońcy bezpłatnego szkolnictwa oraz bezpłatnej służby zdrowia. W sprawach polityki zagranicznej to zwolennicy integracji europejskiej, pozbawieni antyrosyjskich fobii. A w sprawach obyczajów politycznych – osoby skłaniające się do postaw koncyliacyjnych, zdroworozsądkowych. Na pierwszy rzut oka wygląda to na klasyczny elektorat środka. Ale
pamiętajmy, że Polska – co widać na tle Europy – jest wychylona na prawo. Francuski prezydent Chirac czy niemiecka chadecja w sprawach społecznych i światopoglądowych (miejsce Kościoła w państwie, prawa kobiet, aborcja, kodeks pracy) byliby dziś w Polsce twardą lewicą! No i ostatnie dwa-trzy lata, festiwal komisji śledczych i oskarżeń, również przyniosły zmianę postaw. W sumie elektorat lewicy to dziś kilka milionów Polaków. Jeżeli oszacujemy go na 20-30%, możemy mówić o grupie 3-4,5 mln wyborców (przy frekwencji 50%). Którzy w tych wyborach zachowali się bardzo nietypowo. Część poparła SLD i Borowskiego, liczna grupa w ogóle nie poszła do wyborów. To o nich mówi Reykowski, że nie przekonują ich politycy lewicy.
Wyborcy, którzy sobie poszli
Z kolei część dawnych wyborców Kwaśniewskiego i SLD poparła Tuska, a mała grupa Kaczyńskiego. Ich zachowanie tłumaczy dr Jerzy Głuszyński z Instytutu Pentor: „To, co nazywało się elektoratem lewicy, było wtedy, kiedy był kandydat, który uosabiał pewne wartości dające się sprowadzić do wspólnego mianownika, bliskie wielu wyborcom. Kiedy tego kandydata nie ma, ludzie rozglądają się za kimś, kto byłby mniejszym złem. Praktycznie demokracja tak właśnie funkcjonuje – polityka jest uzurpacją. Przedstawia się kandydata, lansuje jego wizerunek, lansuje wizerunek przeciwnika i stawia wobec wyboru. W Polsce jest to tym łatwiejsze, że my w ogóle jesteśmy politycznie niezorganizowani, brakuje tu stabilnych poglądów”.
Tę uzurpację widzimy w ostatnich dniach jak na dłoni – na tle mówiącego o IV RP Kaczyńskiego Tusk przedstawia się centrolewicowemu elektoratowi jako mniej zideologizowany, mniej groźny, bardziej obliczalny. Z kolei na tle liberała (gospodarczego) Tuska Kaczyński może się prezentować jako polityk o wrażliwości społecznej, zwracający uwagę na wykluczonych, na sprawy socjalne. Ale to wszystko jest na tle. W rzeczywistości obaj są politykami prawicy, obaj wspólnie będą tworzyć rząd. Bez wątpienia prawicowy. Pytanie jest więc takie: jak te wszystkie części lewicowego elektoratu zachowają się w drugiej turze?
To jest tym ważniejsze, że – jak pamiętamy – różnica w pierwszej turze między Tuskiem a Kaczyńskim była niewielka, półmilionowa. Co prawda, Kaczyński później stracił kilka punktów, głównie za sprawą skandalicznej akcji Jacka Kurskiego; co prawda, na Tuska grają największe media, a kto ma media, ten ma władzę, ale w dalszym ciągu ta różnica jest na tyle mała, że wejście do gry dużego elektoratu powinno przechylić szalę. Jedynym dużym i w miarę zdyscyplinowanym elektoratem jest elektorat lewicy. Jak zatem się zachowa? Na razie łatwiej byłoby przewidzieć reakcję polityków lewicy. Rzecz jednak w tym, że liderzy tej strony sceny politycznej nie są dysponentami głosów swoich wyborców. Owszem, ich opinie są uwzględniane, ale nie ma tu żadnego automatyzmu, wyborcy w ostatecznym rozrachunku podejmują decyzję we własnym sumieniu. Rozważając za i przeciw. A jak będą rozważać tym razem? * Między Tuskiem a Kaczyńskim*
Popularne powiedzenie głosi, że w pierwszej turze wyborcy głosują sercem, na tego kandydata, który im się podoba najbardziej. W drugiej zaś głosują rozumem, przeciwko temu, kogo bardziej się obawiają. Spodziewać się można, że elektorat lewicy będzie głosować przeciwko Lechowi Kaczyńskiemu. Z kilku przynajmniej powodów. Po pierwsze, z przekonania, że nie jest dobrym rozwiązaniem, by cała władza w Polsce trafiła w ręce braci bliźniaków. Po drugie, z obawy, że Kaczyńscy zaczną realizować swoje zapowiedzi dekomunizacji, rozliczeń, lustracji, dzielenia Polaków na lepszych i gorszych. Patrząc na zachowania Zbigniewa „Wanny” Wassermanna czy Zbigniewa Ziobry, trudno nie mieć jak najgorszych przeczuć. Tym bardziej że jednym z głównych punktów programu PiS jest powołanie do życia Komisji Prawdy i Sprawiedliwości, superkomisji śledczej, która ma wziąć pod lupę całe zło III RP. Czyli na wzór komisji orlenowskiej niszczyć i opluwać wrogów braci Kaczyńskich. Do tego jeszcze Kaczyńscy mówią o powołaniu nowej tajnej służby
– Urzędu Antykorupcyjnego, na którego czele stanąć ma poseł PiS, Mariusz Kamiński. Trudno oprzeć się wrażeniu, że w ten sposób zamierzają oni zbudować własną, partyjną bezpiekę... Ale czy Donald Tusk gwarantuje zachowanie cywilizowanych zasad? W jego biografii nie ma momentów świadczących o tym, że potrafi zdecydowanie przeciwstawić się prawicowym pomysłom. Przeciwnie, Tusk zawsze należał do twardego, antyeseldowskiego skrzydła liberałów. Dwukrotnie domagał się delegalizacji SLD, pierwszy raz podczas apogeum sprawy Oleksego (twardo stał za Milczanowskim i jego ekipą), drugi raz parę miesięcy temu. Nawet Lech Kaczyński mówił wówczas, że jest zdumiony jego radykalizmem. Tusk z rozrzewnieniem wspomina też swoją młodość i to, jak skandował: „A na drzewach zamiast liści będą wisieć komuniści!”.
Na Tusku ciąży również afera Jaruckiej. To członkowie jego partii, pułkownicy Wojciech Brochwicz i Konstanty Miodowicz, przyprowadzili byłą asystentkę Włodzimierza Cimoszewicza, Annę Jarucką, do komisji orlenowskiej i nagłośnili jej kłamstwa. Miodowicz, którego Tusk mianował liderem listy PO w woj. świętokrzyskim, machał przed kamerami telewizji fałszywym dokumentem obciążającym Cimoszewicza. Tusk nigdy nie zdystansował się od tych kłamstw. Co więcej, powtarzał, że dla samego Cimoszewicza byłoby lepiej, gdyby do sprawy Jaruckiej nie wracał. Insynuując (jakby coś jeszcze wiedział), że może go ona kompromitować kolejnymi oskarżeniami. A Miodowicz sugerował, że chodzi o romans Jaruckiej i Cimoszewicza. W tej historii przynajmniej kilka wątków wymaga więc wyjaśnienia. Oczywiste jest, że w pierwszej fazie kampanii głównym przeciwnikiem Tuska był Cimoszewicz, obaj rywalizowali o ten sam, umiarkowany elektorat. I dopiero odstrzelenie kandydata SLD otworzyło mu drogę do prezydentury. Politycy Platformy stawali na
głowie, by tak się stało. Paweł Śpiewak bezpardonowo oskarżał ojca Cimoszewicza. A Miodowicz wyciągnął na światło dzienne Jarucką. I tylko najwięksi idealiści utrzymują, że Tusk nic o całej tej operacji nie wiedział. A jeśli wiedział? A jeżeli operacja Jarucka była z nim uzgadniana? Dlaczego Miodowicza nie spotkała z powodu tej prowokacji żadna kara? Kaczyńscy natychmiast wyrzucili Jacka Kurskiego z PiS, a Tusk? Czyżby bał się Miodowicza? A może uznaje, że takie bezpieczniackie operacje to sposób na rządzenie? Może zamiast roli prezydenta wszystkich Polaków woli rolę prezydenta wszystkich pułkowników?
To są bardzo poważne wątpliwości, które Tusk powinien rozwiać, jeśli chce liczyć na poparcie znaczącej części elektoratu lewicy. Samo straszenie Kaczyńskim może nie wystarczyć. I nie chodzi w tym wszystkim o jakiś rewanż za odstrzelenie kandydata SLD, ale o gwarancję, że polskiego życia publicznego nie będą kreowały bezpieczniackie prowokacje. Bo wczoraj Cimoszewicz, a jutro każdy z nas... * Elektorat, który czeka*
A jeżeli ani Kaczyński, ani Tusk nie uczynią pod adresem lewicowego elektoratu żadnego gestu? Jeżeli jeden i drugi wyjdą z założenia, że takie gesty są niepotrzebne? W takiej sytuacji wyborcy lewicy będą mieli co najmniej trzy rozwiązania. Albo głosować na zasadzie mniejszego zła, na jednego lub drugiego kandydata, zgodnie z własną kalkulacją. Albo oddać głos nieważny lub w ogóle nie iść do wyborów. Paradoksalnie takie zachowania, jeżeli wystąpią w dużej skali, także wpłyną na wynik drugiej tury.
Rzecz w tym, czy ten elektorat zachowa się w sposób zdyscyplinowany, czy też się rozproszy. Jeżeli zachowa się w sposób zdyscyplinowany, zadecyduje, kto będzie następcą Kwaśniewskiego. Jeżeli się rozproszy, de facto zrezygnuje z własnej podmiotowości. Na to zresztą liczą sztaby obu kandydatów – bo wówczas można będzie tych ludzi „lepić”. Kaczyński będzie zachęcał swoim „socjalnym obliczem”, Tusk – „umiarkowaniem” i tym, że padł ofiarą „ohydnej napaści” ze strony Jacka Kurskiego.
Wszystko zależy od tego, co zdarzy się w tym tygodniu. Jak zachowają się kandydaci na urząd prezydencki? Jak postąpią liderzy lewicy? Czy będą mieli wpływ na „swoich” wyborców? Zasiądźmy wygodnie w fotelu i poczekajmy...
Robert Walenciak