Półtora miesiąca z trupem. Zabił Grzecha i zamieszkał ze zwłokami
Sąsiadom Grzegorza jest przykro, że niektórzy internauci obrzucają ich błotem za to, że jego śmierć odkryli dopiero po półtora miesiąca. Z naszych rozmów z nimi wynika jednak, że zmyliło ich zachowanie zabójcy. Oto co mówią mieszkańcy osiedla, na którym doszło do makabrycznej zbrodni.
- To są bloki z lat 70. Grzechu mieszkał tam od samego początku, na drugim piętrze, tam są trzy pokoje w tym mieszkaniu. Najpierw zmarł jego ojciec, a kilkanaście lat temu matka. Przejął mieszkanie na siebie. No i wtedy się stoczył – wzdycha jego kolega z osiedla.
- Ja się zacząłem z czasem dziwić, że go nie widzę, bo normalnie widziałem się z nim prawie codziennie – kontynuuje nasz rozmówca, strzepując za okno popiół z papierosa. - Ale najpierw myślałem, że może do jakiegoś szpitala pojechał. W końcu kolega zadzwonił do niego, ale jego numer był nieaktywny.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Odkrycie na polskiej granicy. Kierowca wpadł w poważne kłopoty
- Już w grudniu mówiłem swojej mamie "Grzegorz ciągle z reklamówką chodził, a teraz cały miesiąc go nie widać". A on już miesiąc był nieżywy – opowiada sąsiad z tej samej klatki, co ofiara śmiertelnego pobicia.
Nie wstał po bójce
Policja sprawę ujawniła kilka dni temu, kiedy miała już ją rozwiązaną. Swą genezę ma ona jednak w końcówce listopada ubiegłego roku. Jak wynika z ustaleń śledczych, wtedy 57-letni Grzegorz został pobity przez swojego równolatka, któremu wynajmował pokój. Biegli jeszcze potwierdzają, kiedy dokładnie doszło do zgonu, ale nie ulega wątpliwości, że Grzegorz już po tej bójce nie wstał. Zmarł, leżąc twarzą do podłogi w dużym pokoju.
Jego najemca nie wezwał pomocy. W ogóle nikogo nie zawiadomił. Co zbulwersowało nawet policjantów, po prostu zamknął drzwi do pokoju i dalej korzystał z mieszkania, jakby nic się nie stało. Dzień w dzień. Sprowadzał nawet do niego gości i urządzał w nim libacje, tak jak robili to obaj z Grzegorzem przez ostatnie miesiące poprzedzające tragedię.
"Człowiek się odsuwał"
Wszyscy sąsiedzi wspominają Grzegorza podobnie: że miły, sympatyczny, nikomu nie wadził. Tyle że pił i to było źródło jego problemów. Przez alkohol nie mógł w żadnej pracy zagrzać dłużej miejsca, więc żeby się utrzymywać, wynajmował pokoje u siebie podejrzanym osobom. I czasem zdarzało mu się nie dojść do drzwi, gdy zasypiał na klatce, między ścianą a poręczą. No i miał problemy z czystością. Jak mówią sąsiedzi, z jego mieszkania od zawsze wydobywał się odrzucający zapach.
Wspominamy ten nieprzyjemny fakt z ważnego powodu, bo właśnie to spowodowało, że sąsiedzi dopiero po 47 dniach od zgonu zawiadomili służby. Co więcej, zrobili to dopiero za namową osoby, która tam nie mieszka. Wcześniej zapach rozkładających się zwłok mieszał się z wieloma innymi, nieprzyjemnymi woniami, ciężko było więc je od siebie odróżnić.
Co równie ważne, ze wszystkich trzech mieszkań znajdujących się na drugim piętrze, zamieszkane było tylko to, na którym doszło do zbrodni. Obok nie było więc sąsiadów, którzy mogliby zauważyć, że z lokalu nie wychodzi już właściciel, lecz wyłącznie inni mężczyźni.
- Grzegorz miał okresy, kiedy bywało lepiej. To było wtedy, kiedy dawał się zaszyć. Wtedy był w porządku. Ale zawsze potem wracał do picia – doprecyzowuje jedna z mieszkanek.
Półtora miesiąca mieszkał ze zwłokami
Mieszkańcy czteropiętrowca przy ul. Nałkowskiej nie słyszeli, by w mieszkaniu dochodziło do bójek czy awantur. Nie oznacza to jednak, że było wzorcowo. Lokatorzy Grzegorza niekiedy stali pijani na klatce, zaczepiali ich lub ich dzieci. Nieraz zjawiała się tam policja. Próbowała też interweniować spółdzielnia mieszkaniowa. Do tego dochodziły pożary, bo nie każdy z mężczyzn pamiętał o garnku postawionym na kuchence. Kilka razy przyjechała straż pożarna, bo ktoś na klatce wyczuł dym.
To skończyło się dopiero, kiedy w lokalu odłączono gaz za niepłacone rachunki. Grzegorz na nadmiar pieniędzy nie cierpiał; miał na głowie komornika.
Jak mówią nam sąsiedzi, zabójca w grudniu i styczniu zachowywał się normalnie. Nie jak człowiek, który trzyma w domu zwłoki. Mijał się z nimi na schodach, niektórym mówił "Dzień dobry", nie wdawał się w żadne dyskusje i sprawiał pozory, że wszystko jest w porządku.
- My tu mówiliśmy na niego "bezdomny", ale on był chyba najczystszy i najmniej pijący z tych wszystkich lokatorów – uważa Joanna Domagalska, która mieszkała nad Grzegorzem. - On był dla nas grzeczny. Jeszcze krótko przed zatrzymaniem minęłam go na klatce. Powiedział "dzień dobry". A w święta życzyliśmy sobie wszystkiego najlepszego. Jak sobie teraz pomyślę, że on tyle tam mieszkał z tymi zwłokami, to mnie ciarki przechodzą. Na początku, jak to wyszło, myślałam, że to trwało krótko i że on po prostu nie wyczuł, nie zauważył tej śmierci. Ale później wyczytałam w internecie, że to trwało półtora miesiąca. Szok.
"Śmierdzi inaczej niż zwykle"
Wszystko wyszło na jaw, kiedy 15 stycznia do sąsiadki z czwartego piętra przyjechała siostra. Dopiero obiektywna ocena tej kobiety, która na co dzień nie mieszkała w bloku, doprowadziła do ściągnięcia na miejsce mundurowych.
- U was śmierdzi inaczej niż zwykle. Tu śmierdzi trupem! To taki słodki zapach – stwierdziła.
- Policjanci, po wejściu na klatkę schodową jednego z bloków przy ulicy Nałkowskiej, od razu poczuli opisywany przez kobietę zapach - relacjonuje dalszy przebieg wydarzeń - Krzysztof Bratz z bydgoskiej policji. - Skierowali swe kroki do zgłaszającej, by uzyskać jak najwięcej szczegółów. Nie była w stanie określić, skąd pochodzi ta woń. Funkcjonariusze zaczęli sprawdzać każde z drzwi. W ten sposób dotarli do tych, z okolicy których dochodziła najbardziej. Wezwali na miejsce strażaków, by umożliwili oni wejście do lokalu.
Smród wciąż tam jest
Grzegorz został pobity w nocy z 28 na 29 listopada. Tak wynika z ustaleń śledczych. Postępowanie nadal trwa.
Jak poinformowała policja, usłyszał zarzut spowodowania ciężkich obrażeń ciała, które doprowadziły do śmierci. Grozi mu dożywocie. Sąd zdecydował o jego tymczasowym areszcie.
Mieszkańcy klatki, w której doszło do dramatu, pilnują, żeby na korytarzu cały czas były otwarte okna. Nieprzyjemna woń wciąż tam się unosi.
Mikołaj Podolski, dziennikarz Wirtualnej Polski