Polskość z copyrightem
"Nasz Dziennik" bardzo troszczy się o Polskość. Dlatego piórem swoich dziennikarzy walczy ostatnio o to, aby nazwa "Polska" była prawem chroniona i by nie można je było używać na prawo i lewo. Mam nadzieję, że publicyści tej "Naszej" gazety mają już swoją (krótką) listę dopuszczalnego użytku Polski. Jeśli nie – mam propozycję.
Oglądałem niedawno izraelski film "Walc z Bashirem" opowiadający o izraelskiej interwencji w Libanie w latach 70. oraz dość problematycznej kwestii odpowiedzialności armii izraelskiej za masakrę w obozach uchodźców palestyńskich przeprowadzoną przez bojówki libańskich chrześcijan. W filmie pokazana była między innymi postać Ariela Sharona, wówczas ministra obrony, który przez wielu oskarżany jest za dopuszczenie czy wręcz inspirowanie masakry. Sharon nie wypadł w filmie najlepiej.
Dlatego wielce zdziwiłem się, gdy zobaczyłem, że film był współfinansowany przez izraelskie ministerstwo kultury. Oznacza to, że izraelski rząd nie ma problemów z finansowaniem projektów artystycznych, które – delikatnie mówiąc – nie wychwalają pod niebiosa waleczności izraelskiej armii i szlachetności jej polityków.
Przełożyłem to szybko na polskie warunki i przypomniałem sobie o aferze z filmem na temat Westerplatte, z którego finansowania polski rząd wycofał się, kiedy obrońcy narodowej czci podnieśli jedynie słuszny lament: ten antynarodowy scenariusz ośmiela się sugerować, że polscy żołnierze na Westerplatte pili wódkę, grali w karty a nawet – o zgrozo – sikali.
Film ostatecznie zostanie sfinansowany po tym, jak twórcy usunęli ze scenariusza "kontrowersyjne" sceny. W ich miejsce – jak mam nadzieję - dostaniemy sceny zbiorowej modlitwy i wizyjno-prorocze zapowiedzi pojawienia się Papieża Polaka. Wtedy polskie ministerstwo będzie mogło z czystym sumieniem wyłożyć polskie pieniądze na tę produkcję.
Przykład z "Tajemnicą Westerplatte" pokazuje, jak trudno dyskutuję się w Polsce z historią. Bohaterowie muszą być gładziuchni i jaśniejący, by zostali bohaterami. Pokazywanie skaz odbierane jest jako atak na polskość. Ci którzy aspirują do sprawowania w Polsce rządu dusz, bezwzględnie reglamentują dostęp do narodowych symboli. I dbają o to, by tylko jedna (ich) definicja tych symboli obowiązywała wszystkich bez względu na wyznawane poglądy.
Proboszcz wawelskiej katedry na przykład uznał, że homoseksualiści nie mogą złożyć kwiatów na grobie złożonego w krypcie katedry króla Władysława Warneńczyka. Czy homoseksualiści mają prawo wykorzystać króla do swoich politycznych celów? A dlaczego nie? Powoływanie się na historycznych patronów zawsze jest pewnego rodzaju wykorzystywaniem. Nawet jeśli nie ma żadnych wątpliwości co do zbieżności ideologicznej pomiędzy antenatem i jego późnymi wnukami, można sobie wyobrazić, że szacowny trup z sobie tylko znanych względów nie chciałby mieć nic wspólnego z tymi, którzy piszą jego imię na sztandarach. Niestety w Polsce to proboszcz decyduje o tym, kto i w jaki sposób może utożsamiać się z daną częścią polskiej (czyli wydawałoby się: naszej wspólnej) przeszłości. Dlatego na grobie króla mogą składać kwiaty żołnierze, ministranci i odpowiednio zorientowani politycy, ale już nie homoseksualiści.
Stróże marki "Polskość" doskonale wiedzą, że składa się na nią a. pobożność, b. bohaterstwo, c. konserwatyzm, d. zdrowe zachowania seksualne i ogólnie: f. świętość. Ci, którzy w tak rozumianej polskości nie czują się swojsko i chcieliby dopisać do niej coś od siebie, są tylko podróbami. Są adidosem i filipsem polskości.
Dlatego należy mieć nadzieję, że wkrótce wejdą copyrigthy na PL, na białe i czerwone, na Kraków i Warszawę, na wszystkich tych Szopenów, Mickiewiczów i Piłsudskich, Na królów od Mieszka do Stanisława (z pominięciem niektórych Henryków i Augustów, których ku naszej zgubie wylizingowaliśmy na obcych licencjach). Wejdą prawa autorskie na Wisłę, na Żubra, na Tatry. Homoseksualiści nie będą mogli jeść oscypków, buddyści nie zaśpiewają hymnu. I wtedy wreszcie będzie można uznać, że wszyscy Polacy to jedna rodzina.
Krzysztof Cibor, Wirtualna Polska