Polski żołnierz na wojennej ścieżce z internetowym chamstwem
St. sierż. Jacek Żebryk, weteran misji w Iraku i Afganistanie, od wielu miesięcy walczy w internecie z obraźliwymi wpisami pod adresem polskich żołnierzy, co doprowadziło już do kilku wyroków skazujących. Jednak nie wszyscy popierają jego działania. W ostatnim czasie sierżant otrzymał kilkadziesiąt listów z pogróżkami. Wirtualnej Polsce opowiedział, co sprowokowało go do wypowiedzenia wojny chamstwu w sieci i czy domyśla się, kto może mu grozić.
WP: Adam Parfieniuk: Co skłoniło pana do zajęcia się obraźliwymi wpisami pod adresem żołnierzy? Czy był to może konkretny impuls?
St. sierż. Jacek Żebryk: Tak, był konkretny impuls. Prowadząc samochód, usłyszałem w radiu o śmierci st. szer. Poświata. Po powrocie do domu, chciałem dowiedzieć się więcej na temat okoliczności, usiadłem przed komputerem i przeczytałem o tym na konflikty.wp.pl. Zaraz pod informacją pojawił się pierwszy wpis, który pamiętam: "Żołnierze to takie świnie w mundurach, które powinny służyć nam, a nie my im. To my świniaka w mundurze utrzymujemy". To był dla mnie kubeł zimnej wody. Informacja o śmierci, a zaraz pod nią taki wpis. Zacząłem czytać więcej i było coraz gorzej. Zadzwoniłem na żandarmerię, a tam powiedziano mi, co mogę tym dalej zrobić, czyli zgłosić sprawę na policję lub złożyć zawiadomienie o popełnieniu przestępstwa do prokuratury.
WP: Czy ktoś przed panem, żołnierz lub cywil, zajmował się wcześniej podobną sprawą?
Z czasem dowiedziałem się od prokuratora, który prowadził śledztwo, że jest to pierwsza tego typu sprawa w Polsce. Gdy próbowano znaleźć sprawę o podobnym charakterze, by uniknąć pomyłki w kwalifikacji czynu, okazało się, że nie było się do czego odnieść. To była rzecz bez precedensu, żadna prokuratura nie zajmowała się tematem obraźliwych wpisów pod adresem żołnierzy.
WP: Czy do Polaków, służących obecnie w Afganistanie, docierają informacje o pana działalności? Jakie są reakcje?
Z całą pewnością docierają, bo akcja odbiła się szerokim echem w mediach, w szczególności w ostatnim tygodniu, gdy wyszła na jaw kwestia pogróżek, które do mnie wysyłano. Poza tym mam wielu kolegów w Afganistanie, od których co jakiś czas dostaję maile ze słowami otuchy, piszą: "Tak trzymaj, a po powrocie przyłączymy się do ciebie", itp.
WP: Jak na ostatnie wiadomości o pogróżkach zareagował MON? Kto wspierał Pana w kwestii zgłaszania wpisów?
Minister zareagował bardzo stanowczo. Wiem, że rozmawiał na ten temat z prokuratorem generalnym. Cały czas jestem w kontakcie z rzecznikiem MON-u Jackiem Sońtą.
Czytaj więcej: Jest śledztwo ws. gróźb pod adresem sierżanta Jacka Żebryka
Osobą, która pierwsza dała mi zielone światło do działania w sprawie wpisów, był mój przełożony płk pilot Ireneusz Starzyński. Chociaż sam nigdy nie był na misji, wystarczyło, że przeczytał wpisy. Udzielił mi autoryzacji i polecił zainteresować sprawą media. Praktycznie od samego początku mogłem liczyć na pomoc prawną MON. Odległość między Świdwinem, gdzie mieszkam, a Warszawą uniemożliwia mi zajmowanie się wyłącznie tą kwestią, bo mam swoje zadania służbowe na miejscu. W sierpniu tego roku wstąpiłem do Stowarzyszenia Rannych i Poszkodowanych, które pomogło nawiązać współpracę z Bumarem - polski koncern zbrojeniowy finansuje najlepszych prawników.
WP: A co z ludźmi, którzy nie życzą panu dobrze? Jak pan traktuje listy z pogróżkami i czy domyśla się, kto może za nimi stać?
Z dużym prawdopodobieństwem, na własną rękę, udało mi się ustalić kto to robi. Przekazałem te informacje prokuraturze w poniedziałek, ale więcej na ten temat nie chciałbym mówić, niech prokuratorzy nad tym teraz pracują.
WP: Pojawiły się informacje, że prokuratury z Białogardu, Koszalina i Torunia przez dwa miesiące przerzucały się odpowiedzialnością kto, powinien wszcząć śledztwo w sprawie pogróżek. Jak to wyglądało z pana strony?
Widziałem, że szykuje się medialny lincz na prokuratorze Książku (szef Prokuratury Rejonowej w Białogardzie - przyp.), a sam nie chciałem, żeby tak to wyglądało, bo nie było w tym jego winy. Prokurator padł ofiarą machiny administracyjnej. Stemple na listach z groźbami pochodziły z Torunia, więc trafiły właśnie tam. Stamtąd wysłano je do prokuratury Koszalina i dlatego trwało to dwa miesiące. Nie znałem nawet treści tych pierwszych listów, nie traktowałem ich poważnie. Dopiero gdy groźby dotarły do mnie w jednostce, zacząłem myśleć, że te pierwsze listy były podobnej treści. Jeśli chodzi o ostatnie, których jest 27, to albo ktoś chce mnie zastraszyć, albo jest to po prostu jakiś szaleniec.
WP: Te 27 listów wysłała jedna osoba?
Przeczytałem trzy z nich, reszty nie wyciągałem, bo nie chciałem zostawić na nich śladów. W stopce podpisywały się inne osoby, ale treść była taka sama.
WP: Dlaczego prokuratury niechętnie zajmują się obraźliwymi wpisami pod adresem żołnierzy? Niedawno zgłoszono 30 zawiadomień w prokuraturach w całej Polsce, a tylko w jednym mieście wszczęto postępowanie.
W tym przypadku był to Olsztyn. Niski współczynnik może wynikać z tego, że różni ludzie, różnie interpretują przepisy karne. Jednak mogło być też tak, że Olsztyn zablokował możliwość działania innym, bo śledztwo w jednej sprawie może się toczyć tylko w jednej prokuratorze.
WP: Prowadzi pan ewidencję tego, ile wpisów pan zgłosił i ile zakończyło się postępowaniem?
Statystycznie wygląda to tak, że na 137 zgłoszonych wpisów, prokuratorzy 56 z nich objęli jako wykroczenia. Jednak ścigane na wniosek prywatnoskargowy, co jest bardzo kosztowne. Samo ustalenie adresata jednego wpisu to około 300 zł. Postępowanie sądowe jest możliwe dzięki prawnej i finansowej pomocy Bumaru. Kolejnych spraw można spodziewać się z początkiem stycznia 2013 roku.
Chcę też zaznaczyć, że nie siedzę i nie czytam wszystkich wpisów. 137 komentarzy zostało zgłoszonych od 29 lipca ubiegłego roku do bodaj 23 grudnia, kiedy przed świętami w Afganistanie zginęło pięciu Polaków. To były ostatnie zawiadomienia, które wysłałem. Dziś mnóstwo ludzi: policjanci, strażnicy miejscy, urzędnicy, studenci, a nawet niepełnoletni, bardzo różne osoby pytają mnie, jak można zareagować i czy ja nie mógłbym im pomóc, gdy w internecie pojawiają się obraźliwe wpisy pod ich adresem. Poprosiłem Stowarzyszenie Rannych i Poszkodowanych, by zamieścili takie porady na stronie, żebym mógł przekierowywać zainteresowanych, bo sam nie jestem w stanie zajmować się każdą sprawą z osobna.
WP: Gdzie zarysowałby pan granicę pomiędzy chamskimi atakami pod adresem żołnierzy i wojska a wyrażaniem najbardziej krytycznych i ostrych opinii?
Wiele zależy oczywiście od tonu całej wypowiedzi, ale jeśli ktoś nazwie mnie najemnikiem, to mogę zareagować, choć nie muszę. Nie jest to jeszcze nic takiego, co zmuszałoby mnie do drastycznych reakcji. Myślę nawet, że przeszedłbym nad tym obojętnie. Inaczej jest, gdy czytam wpis o żołnierzu, który nie żyje… Ja się mogę bronić, pan się może bronić - my żyjemy. Oni zginęli, ale nie byli najemnikami. Złożyli przysięgę, wykonywali obowiązki służbowe i rozkazy wydane przez przełożonych.
Cieszmy się, że są w Polsce żołnierze, którzy chcą jechać na misję. Często w mediach pojawiają się głosy, że "pojechali, bo kazali im przełożeni", ale z wyjazdem na misję bywa trochę inaczej. Jeśli dana jednostka wystawia kontyngent wojskowy, to wiadomo, że dowódca chce mieć swoich sprawdzonych ludzi i jednolite pododdziały, a nie mieszaninę spośród chętnych. To motywuje lub czasami wręcz stawia oddział przed faktem dokonanym. Wtedy żołnierz potwierdza, podpisuje i wyjeżdża.
WP: Czy pańska kariera żołnierza, wyjeżdżającego na zagraniczne misje, jest już definitywnie zamknięta?
Nie. Jest spore prawdopodobieństwo, że w przyszłości jeszcze wyjadę. Teraz uczę się języków, czekam na wyniki egzaminów do Wyższej Szkoły Oficerskiej. Jeśli uda mi się dostać na kurs oficerski, to pewnie przez jakiś czas skupię się na nauce, ale kolejnego wyjazdu nie wykluczam.
Rozmawiał Adam Parfieniuk, Wirtualna Polska