Polski ziemniak oskarżony

Nasze ziemniaki cierpią na chorobę roślin, która zakaża pola. Zachód boi się je kupować, a polskie urzędy trzymają skalę skażenia upraw w tajemnicy.

26.08.2004 | aktual.: 26.08.2004 13:56

Przejście graniczne w Chyżnem. Słowacy wracają z zakupów w Polsce. Siatki na rowerach, bagażniki aut wypełnione po brzegi. Kafelki, chrupki, ziemniaki. Dużo tanich ziemniaków. Większość to kontrabanda, bo na Słowację nie wolno tak po prostu wwozić ziemniaków. Muszą mieć zaświadczenie o tym, że są zdrowe. Zwłaszcza te z Polski. Od miesiąca na Słowacji wszyscy wiedzą, że nasze ziemniaki są chore.

W wieczornych wiadomościach 27 lipca publiczna telewizja nadała półtoraminutowy program. Pokazała, jak wygląda ziemniak zarażony bakteriozą pierścieniową i pole skażone tą chorobą. Frantisek Hrdina z Centralnego Instytutu Kontroli i Badań Rolnictwa w Bratysławie powiedział zaś na konferencji prasowej: - Apeluję, nie kupujcie polskich ziemniaków bez certyfikatu! Mamy sygnały, że u naszych sąsiadów stwierdzono ogniska różnych chorób tej bulwy, przede wszystkim bakteriozy. Jeśli dojdzie do skażenia ziemi, słowaccy rolnicy przez 6-10 lat nie będą mogli uprawiać ziemniaków. To może przynieść krajowi wielkie straty.

Następnego dnia chore bulwy trafiły do gazet. - Parę dni temu dostałem propozycję zakupu większej partii ziemniaków z Polski po trzy korony za kilogram. Odmówiłem, bo zawsze stanowiły ryzyko dla zdrowia - powiedział dziennikowi „Pravda" Branislav Durny, dyrektor związku Producentów Ziemniaków w Liptovie.

- Mam najlepsze ziemniaki w okolicy i stałych klientów ze Słowacji - mówi pan Jan Sobotka spod Zakopanego. - Nikt się nie skarży, a oni będą mi szargać opinię?

Kartoflowa potęga

Pod względem areału upraw Polska jest ziemniaczaną potęgą Europy. Jedna trzecia wszystkich pól, na których uprawia się w Unii ziemniaki, leży u nas. Tak naprawdę jesteśmy na nie po prostu skazani. - 70 procent polskich gleb nie jest dobrej jakości. Jedyne rośliny, które na nich jako tako wychodzą, to ziemniaki i żyto - mówi docent Michał Kostif z Zakładu nasiennictwa i Ochrony Ziemniaka w Boninie pod Koszalinem.

Z roku na rok uprawia się w Polsce mniej ziemniaków. Nie stosuje się ich już jako karmy dla trzody chlewnej, spadła produkcja spirytusu z ziemniaków. Jemy też coraz mniej. - Eksportujemy dużo, ale prawie wyłącznie na Wschód. Jeszcze trzy miesiące temu polskie ziemniaki miały zakaz wstępu na cały unijny rynek. Przed akcesją nie przyjmowały ich także pozostałe kraje Europy Środkowej - Czechy, Słowacja, Litwa oraz Węgry (do 2003 roku). Powód? Bakterioza pierścieniowa. Wraz z wejściem do Unii Polska otrzymała warunkową zgodę na eksport. Możemy sprzedawać, ale musimy pilnować, by chore ziemniaki zostawały w Polsce.

Teoretycznie 1 maja przed polskimi producentami otworzył się więc nowy rynek zbytu, ale przez pierwsze trzy miesiące członkostwa Polska wyeksportowała do Unii tylko 2271 ton (w ubiegłym roku cały eksport ziemniaków wyniósł 131 milionów ton). Prawie wszystko kupili nowi członkowie UE: Węgrzy, Estończycy, Litwini, Czesi, Łotysze i Słowacy. Hiszpania kupiła 22 tony, Belgia - 20. Dlaczego Zachód nie rzucił się na nasze ziemniaki? Powody są dwa: - Pierwszy to bakterioza, a drugi to konkurencja - mówi docent Kostif.

Drakońskie kary

Przed swoimi ziemniakami ostrzegli Słowaków sami Polacy. - W maju do naszego ministerstwa napisał pan Zych [główny inspektor ochrony roślin i nasiennictwa - przyp. red.], żebyśmy uważali na polskie ziemniaki. I żebyśmy przyjmowali tylko te z certyfikatami - mówi „Przekrojowi" Frantisek Hrdina.

Każda partia ziemniaków legalnie eksportowana z Polski musi byś przebadana przez inspekcję ochrony roślin i zaopatrzona w świadectwo zdrowia. Po liście Słowacy przeprowadzili u siebie kontrolę. Na 10 transportów, jakie przyjechały z Polski, tylko dwa miały certyfikaty. Jaka część ziemniaków była chora? - Na razie nie mamy pełnych danych - mówi Hrdina. Słowacy poprosili jednak, by na granicach stanęły polskie służby sanitarne, a sami wprowadzili drakońskie kary - za posiadanie obcego ziemniaka bez papierów grozi na Słowacji 55 tysięcy złotych grzywny.

W świetle unijnych przepisów bakterioza ma status choroby kwarantannowej, czyli poważnej. - Rząd każdego kraju ma obowiązek zwalczać bakteriozę z urzędu - wyjaśnia Muriel Suffert, asystentka naukowa w Europejskiej Organizacji Ochrony Roślin (EPPO) w Paryżu. -PPO to niezależny ośrodek, który we współpracy z Unią monitoruje choroby roślin. Polska jest członkiem EPPO, ale nie przysyła do Paryża danych o bakteriozie. - Zgodnie z obowiązującą dyrektywą państwa członkowskie mają obowiązek informować Komisję Europejską o wszystkich stwierdzonych chorobach, ale mogą robić to w trybie poufnym. Nasze ostatnie informacje na temat bakteriozy w Polsce pochodzą z 1992 roku. Stwierdzono wtedy, że występuje ona sporadycznie - mówi Suffert.

Bakterioza przebiega widocznie (ziemniak gnije od środka) albo bezobjawowo. Choć jest niegroźna dla człowieka, szkodzi rolnictwu, bo obniża wydajność upraw. Poza tym przechodzi na pole. Jedyny sposób, by je potem oczyścić, to przerwać uprawę na kilka lat. Mało tego. Bakteriozę przenoszą maszyny rolnicze. Dotknięte gospodarstwa muszą dezynfekować urządzenia, składy i opakowania.

Duży problem, ale tajny

Jaka dziś jest skala skażenia polskich upraw bakteriozą? Sądząc po reakcji urzędów państwowych na to pytanie, musi byś duża.

- Nie publikujemy takich informacji. To może godzić w nasz interes narodowy - mówi Tadeusz Kłos, zastępca głównego inspektora ochrony roślin. - Takie informacje wpływają negatywnie na możliwość sprzedaży naszych płodów rolnych. Można powiedzieć, że bakterioza pierścieniowa to duży problem.

Na pytanie o podstawę prawną do utajniania danych inspektorowi Kłosowi puszczają nerwy: - Nie mówmy o podstawie prawnej, bo za długo pracuję w tej branży, by odnosić się do wykładni prawa. Nie ma takiej podstawy, ale to może mieć negatywne skutki dla polskiego rolnika.

Agnieszka Sahajdak, naczelnik Wydziału Nadzoru Sanitarnego w Głównym Inspektoracie Ochrony Roślin, przyznaje: - No cóż. Poziom występowania bakteriozy w Polsce jest wyższy niż w innych krajach Unii. Wynika to trochę z warunków klimatycznych - tłumaczy. Po chwili dodaje, że to też efekt złych nawyków rolników, sadzenia nie zawsze dobrej jakości ziemniaków i przeświadczenia, że ziemniaki muszą gnić w trakcie przechowywania.

Zgłoś swoją bakteriozę

Kilka tygodni temu Ministerstwo Rolnictwa przeszło do ofensywy i wydało szczegółowe rozporządzenie o zasadach postępowania z bakteriozą w kraju. W razie wykrycia inspektor „aresztuje” transport i ustala miejsce produkcji ziemniaków. Na skażonych polach zakazuje uprawy na co najmniej trzy lata, może też wyznaczyć strefę bezpieczeństwa, w której uprawa podlega ścisłej kontroli. Zleca dezynfekcję maszyn rolniczych, pomieszczeń, składów i narzędzi.

Jak ta walka wygląda w praktyce? Rolnicy mają obowiązek sami zgłaszać podejrzenia bakteriozy. Prócz tego Inspektorat prowadzi losowe kontrole gospodarstw i miejsc skupu. W trosce o dobre imię rodzimych producentów Inspektorat Ochrony Roślin kategorycznie odmawia podania liczby stwierdzonych przypadków skażenia. - Od maja zamknięto z powodu bakteriozy jedną przechowalnię i jeden zakład przetwórczy - zdradza „Przekrojowi” Piotr Malicki z Instytutu Hodowli i Aklimatyzacji Roślin z Radzikowa. Ile zamknięto pól? To kolejna państwowa tajemnica.

Sprzedawanie do Unii ziemniaków bez zaświadczeń może się wkrótce skończyć całkowitym zakazem eksportu. W czerwcu w Wielkiej Brytanii nagłówki gazet aż krzyczały: „Zatrzymać chore ziemniaki z Polski!”, a na polskie ziemniaki z bakteriozą właśnie poskarżyli się Komisji Europejskiej Litwini.

Wbrew spekulacjom nie są to próby blokowania polskiego eksportu. Wiele krajów do tej pory nie miało u siebie bakteriozy. Słowacy zanotowali ją po raz pierwszy w 2003 roku.

- To żadna wojna ziemniaczana - mówi Hrdina. - Te same ograniczenia wprowadziliśmy wobec Czech, Niemiec czy Francji. My po prostu jesteśmy rozsądni i umiemy liczyć. Liczyć na siebie - dodaje po chwili.

Polskie ziemniaki mają szansę przebić się na zachodnie rynki za dwa, może trzy lata. Musimy tylko hodować zdrowe odmiany. - Każdy może zamówić zdrowe sadzeniaki - przekonuje docent Kostif. - Widzę tylko jeden problem: rolnicy nie rozumieją, że hodując skażone ziemniaki, tylko tracą.

Pan Jan, który certyfikatu na swoje ziemniaki nie pokazał, znów jest zadowolony. - Ilość klientów nie spadła. Ludzie wiedzą, gdzie jest tanio, i umieją liczyć.

Joanna Kowalewska
Wawrzyniec Smoczyński
współpraca Dorota Sajnug

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)