Polski Kościół w 2017 r. Dariusz Bruncz: Jakie ma szanse hulajnoga z walcem drogowym?
W wielu częściach świata katolicyzm jest niewygodnym głosem dla rządzących, uwierającym obserwatorem i uczestnikiem debaty publicznej. Jednak nie w Polsce AD 2017, gdzie urzędowo-hierarchiczny katolicyzm poślubiony z władzą bał się swojego cienia albo ochoczo szedł z nią pod rękę, a - gdy robiło się naprawdę nieprzyjemnie i nie było innego wyjścia - był zaledwie protezą odwagi.
29.12.2017 | aktual.: 29.12.2017 16:32
Cokolwiek by nie powiedzieć o katolicyzmie w Polsce, jednego nie można mu odmówić – nie jest nudny, potrafi wkurzać, nie jest rozespany, nawet jeśli częściej wybiera milczenie niż działania. A mówiąc o katolicyzmie, bardzo łatwo wpaść w pułapkę pojęć i teologicznych subtelności, bo katolicyzm w Polsce to nie tylko elitarna grupka mężczyzn (głównie 50+) w sutannach i kolorowych piuskach, to nie tylko księża z mediów i parafii, ale też, a może nawet przede wszystkim, ludzie chodzący do kościoła i tworzący podstawową komórkę dominującego Kościoła w Polsce.
Żenujące skandale
Jednak w odbiorze społecznym, szczególnie w Polsce, Kościół to niestety przede wszystkim biskupi (episkopat) i księża. To oni czynnie kreują jego wizerunek i nader wrażliwe relacje Państwo – Kościół. Rok 2017 pokazał, że dla wielu Polaków – wierzących i niewierzących – granica rozdziału Kościoła od Państwa jest nie tylko umowna, ale i pozorna, przez co Kościół traci bezcenny kapitał wiarygodności, a władza uzyskuje religijną legitymizację dla swoich pomysłów, tych dobrych i złych, ale przecież wiemy, że władza – szczególnie obecna – chce tylko dobrze wbrew wszystkim siłom zewnętrznym i odśrodkowym.
Przez cały 2017 rok byliśmy świadkami żenujących spektakli – z jednej strony obóz polityczny skupiony wokół PiS zręcznie korzystał z religijnej estrady odprawiając smoleńskie Dziady na Krakowskim Przedmieściu, z drugiej - Kościół nie czuł się kompetentny w rozsądzeniu, czy jest to uroczystość religijna czy nie, nie bacząc, że pod krucyfiksami, między pacierzem a przemową prezesa Polski, wznoszono pogardliwe hasła i odezwy, z chirurgiczną wręcz precyzją dzielono Polaków na gorszy sort i podgrzewano atmosferę sporu.
Oprócz dyżurnych apeli głęboko zaniepokojonych biskupów podczas sejmowych protestów, biskupi nie zdobyli się na mocne walnięcie ręką w stół. Dopiero po teatralnym prezydenckim wecie hierarchowie zaczęli publikować oświadczenia. Jakie? Skrojone w taki sposób, aby nikomu za bardzo nie podpaść, żeby okrągłości się zgadzały i nikt nie mógł zarzucić, że nie interweniowali czy – uchowaj Boże – skapitulowali przed ulicą.
Zobacz także: Metropolita krakowski krytykuje protesty kobiet: "Były atakiem na piękno kobiecości i macierzyństwa"
Zresztą czego można było się spodziewać, skoro z jednej strony emanujący osobistą serdecznością były już arcybiskup łódzki nie stronił od języka ministra Błaszczaka czy wicemarszałka Terleckiego, a z drugiej prymas Polski abp Wojciech Polak i przewodniczący episkopatu Stanisław Gądecki starali się o bardzie wyważone sformułowania. Jakie ma jednak szansę hulajnoga z walcem drogowym, a gałązka oliwna z pałką baseballową?
Jedno jest pewne: abp Jędraszewski zręcznie opanował sztukę komunikowania wyrazistych poglądów w sposób, który daleko w cieniu pozostawiał dyplomatyczno-duszpasterskie subtelności innych kolegów w urzędzie. Nie darmo też abp Jędraszewski doczekał się ksywki „piskup” czy „kapelan dobrej zmiany”, więc tym większe było zdumienie, gdy jakimś cudem papież Franciszek, nierzadko uznawany w Polsce za lisa w kościelnym kurniku, mianował Jędraszewskiego na następcę chodzącej legendy, kard. Stanisława Dziwisza. I kto wie, czy właśnie nominacje biskupie nie były jednymi z najważniejszych wydarzeń w Kościele rzymskokatolickim w Polsce.
Zmiany, zmiany, zmiany
Oprócz transferu z Łodzi do Krakowa, ogromne poruszenie wywołała nominacja krakowskiego biskupa pomocniczego Grzegorza Rysia na metropolitę łódzkiego. Gminna wieść niesie, że w Łodzi wystrzeliły korki, a w Krakowie – co wydawało się niemożliwe – zaczęto tęsknić za kardynałem Dziwiszem.
Zmiany zaszły również w metropolii białostockiej, gdzie nowym ordynariuszem archidiecezji białostockiej został Tadeusz Wojda, którego nominacja i pozytywny odbiór wśród kleru i wiernych pozwolił na dość szybkie wymazanie z pamięci historycznej archidiecezji niechlubne show w katedrze białostockiej z udziałem faszyzujących bojówek ONR i byłym już duchownym Jackiem Międlarem, piewcą antysemityzmu i Polski jedynie katolickiej.
Z diecezji pelplińskiej do Torunia na urząd biskupa ordynariusza przetransferowano bp. Wiesława Śmigla. Było również parę nominacji wśród biskupów pomocniczych. Przez najbliższe parę lat karuzela kadrowa pozostanie nieruchoma – najbliższa ważniejsza zmiana to archidiecezja gdańska, gdzie abp Leszek Sławoj Głódź w niczym nie ustępuje koledze z Krakowa w gorliwości na rzecz tzw. dobrej zmiany.
Warto ekumenicznie odnotować, że do głębokich zmian doszło również w drugim co do wielkości Kościele w Polsce – Polskim Autokefalicznym Kościele Prawosławnym (PAKP). Święty Sobór Biskupów wybrał hurtem czterech nowych władyków po śmierci niezwykle cenionych hierarchów – arcybiskupa wrocławsko-szczecińskiego Jeremiasza (Anchimiuk) i łódzko-poznańskiego Szymona (Romańczuk). Po raz pierwszy od 2010 roku, kiedy w katastrofie smoleńskiej zginął prawosławny ordynariusz Wojska Polskiego abp Miron (Chodakowski), prawosławny episkopat w Polsce nie posiada żadnych wakatów.
Polityczne dewocjonalia
Rok 2017 był również rokiem wzmożonej produkcji politycznych dewocjonaliów – nie tylko na zamówienie. Przez Sejm przetoczyła się kościelna bieżączka rocznic, upamiętnień, ba, niższa izba polskiego parlamentu zajmowała się również objawieniami fatimskimi, które wprawdzie przez Kościół uznane, nie muszą być obowiązkowe uznawane przez katolików. Była również 300. rocznica koronacji obrazu, pomniejsze kościelne wypominki – a zatem jakby ktoś się pytał to kraj katolicki do bólu, ale jakże otwarty i nowoczesny.
Dowodem tej nowoczesności i otwartości był spektakl upokorzenia polskich protestantów w Sejmie i Senacie, chocholi taniec prezydenta Dudy na tę okoliczność, i na dogrywkę, przed samymi świętami, ostateczna wręcz wywrotka autorstwa PiS-owskiej posłanki, która jest przekonana, że posłowie na Sejm RP powinni upamiętniać tylko to, co jest zgodne ze specyficzną linią tak, a nie inaczej rozumianego katolicyzmu.
Dlatego też Sejm 500-lecia Reformacji i wkładu polskich ewangelików w budowanie kultury i dobrobytu Polski nie upamiętnił, a biskupi ewangeliccy trzech wyznań poprosili o wycofanie wszelkich projektów uchwał w tej sprawie. "Nie chcemy, aby o reformacyjnym dziedzictwie dyskutowano w ten sposób" - napisali. Mleko się jednak rozlało, a gawęda o szacunku polskich elit politycznych dla różnorodności Polski, i to w przeddzień obchodów 100-lecia odzyskania niepodległości, okazała się tandetną panierką przykrywającą zwykłe kołtuństwo i ignorancję.
A właśnie! 100-lecie niepodległości
Zapowiada się prawdziwa symfonia bogoojczyźnianych litanii i suplikacji o jedność w narodzie. Patrząc jednak na postępującą polaryzację, wojnę plemion tudzież ideowe rozwarstwienie polskiego społeczeństwa, trudno odpędzić się od choćby zachowawczego sceptycyzmu w narodowej sprawie narodowego pojednania przed narodową rocznicą, którą naród ma łączyć w jakże narodowej sprawie.
Bo, jak wiemy, naród to wszystko, szczególnie ten, który wydziera się, że chce Boga, najlepiej katolickiego, który wprawdzie kocha wszystkie swoje dzieci (jakkolwiek to trudno przyznać), ale szczególną rewerencją i łaskawością darzy białych polskich, heteroseksualnych katolików, którzy obronią zeświecczoną Europę przed nawałnicą muzułmańską, genderową, ciapatą, lewacką i LGBT.
W końcu – co zostało też politycznie oznajmione – jednym z celów nowej-starej władzy będzie rechrystianizacja Europy i promowanie tych, no... wartości, na głos których cała Europa nie może złapać oddechu, a Angela Merkel ma nieprzespane noce. W ramach rechrystianizacji Polska może odnotować jakże spektakularny sukces – nie przyjęto uchodźców, tłumacząc się "obciążeniem", jakie generują Ukraińcy. A ci – jak wiemy – to głownie prawosławni i grekokatolicy, więc zakłócają homogeniczność narodowego przekazu.
Sprawy rzeczywiście istotne
Niestety, sprawy rzeczywiście istotne nie są medialne. Przemykają gdzieś między newsami i pociskami wysyłanymi przez polityków (także w sutannach). W wymiarze intelektualno-duchowym toczyły się istotne debaty na temat tożsamości właśnie, co w świetle kryzysu uchodźczego i zasygnalizowanego już wzrostu liczby wyznawców prawosławia i Ukraińskiego Kościoła Greckokatolickiego w Polsce stanowi ciekawy czynnik i wyzwanie dla religijności w Polsce.
Nie zabrakło też polskich głosów w sporze wokół interpretacji papieskiego dokumentu „Amoris laetitia”, który do czerwoności rozgrzewa w Polsce głównie katolików z utęsknieniem wypatrujących obiecanej przez Franciszka abdykacji.
Czy 2017 był w Kościele czy Kościołach rokiem regresu, progresu, czy po prostu zastoju?
A może był wszystkim po trochu?
Ten – przyznaję - stronniczy opis nie rości sobie prawa do nieomylności ani tym bardziej ujęcia całej mozaiki polskiego chrześcijaństwa. Nikt nikogo z samodzielnej refleksji nie zwolni, a jeśli ktoś się poczuje zwolniony głosem autorytetów, szczególnie kościelnych, to niech pamięta, że autorytety zwalniające z myślenia to po prostu ściema.
Giannozzo Manetti, włoski humanista żyjący na przełomie XIV i XV w., autor biografii Dantego Aligheri, Petrarki czy Seneki, opisał również życie Mikołaja V, jednego z najmniej kontrowersyjnych papieży średniowiecza, który miał powiedzieć: „Duża część ludu nie rozumie książek i brak jej gruntownego wykształcenia. Ludowi należy imponować wielkimi festiwalami. W przeciwnym razie wiara na chwiejących się i słabych fundamentach zaniknie”.
Dziś chyba możemy powiedzieć, że może być inaczej i tego możemy życzyć sobie – chrześcijanom i niechrześcijanom – na nowy rok 2018.
Dariusz Bruncz dla WP Opinie