Polskę zżera biurokracja
Od 1990 roku w naszym kraju nieprzerwanie rośnie liczba urzędników. W tej chwili jest ich już prawie pół miliona. Kosztują państwo, czyli nas wszystkich, dziesiątki miliardów złotych rocznie.
04.09.2003 13:40
W 1990 roku liczba urzędników zatrudnionych w naczelnych i centralnych organach administracji państwowej wynosiła 34,2 tys. Dziś na różnych urzędniczych stołkach w administracji centralnej zasiada 118,5 tys. osób, czyli ponad trzy razy więcej. W coraz większym tempie rośnie również liczba urzędników skarbowych, ZUS-owskich, zajmujących się sprawami zdrowia, samorządowych. W sumie jest ich już blisko pół miliona. Polskę zżera biurokracja.
Wszystkie z dotychczasowych opcji politycznych rządzących naszym krajem - zarówno lewicowe, jak i prawicowe - zapowiadały z wielkim szumem reformy rządu oraz decentralizację kompetencji i zadań. Wszystkie w mniejszym czy większym stopniu reformy te przeprowadzały. Efekty tych reform były jednak takie same - liczba urzędników, zamiast maleć, rosła. Dlaczego? Powód jest prosty. W polskiej klasie politycznej zanikł zmysł państwowy, myślenia w kategoriach dobra ogólnego. Najważniejszy jest interes osobisty i partyjny, a działalność polityczna i administracyjna traktowana jest jedynie jako sposobność tworzenia kolejnych stanowisk dla kolesiów i krewnych oraz szybkiego dorobienia się.
Już rok po reformie administracji liczba urzędników wzrosła o 46 tys.
Już rok po reformie administracji liczba urzędników wzrosła o 46 tys. Największą z reform polskiej administracji była przeprowadzona z początkiem 1999 r., za rządów AWS-UW, kiedy to zmniejszono liczbę województw z 49 do 16 i powołano dwa dodatkowe szczeble samorządowe – powiatowy i wojewódzki. Twórcy reformy zapowiadali, że nie spowoduje ona zwiększenia zatrudnienia. Tymczasem w samym tylko 1999 r. liczba pracowników administracji publicznej wzrosła o 46 tys. - głównie w powiatach i województwach, gdzie obok urzędów wojewódzkich pojawiły się urzędy marszałkowskie i ich świty.
Krytycy tej reformy od początku mówili, że jest ona staroświecka, a drugi szczebel – powiaty – jest rozbudowany jak nigdzie w krajach Unii Europejskiej. W Polsce mamy 373 powiaty grodzkie i ziemskie. Te drugie liczą średnio 80 tys. mieszkańców, podczas gdy drugi szczebel samorządu w Hiszpanii służy 752 tys. obywateli, we Francji – 580 tys., a w małej Grecji – 206 tys.
Poza tym powiaty, tak jak samorządowe województwa, nie otrzymały praktycznie żadnych środków własnych, rozdzielając wskazane na konkretne zadania rządowe subwencje i dotacje. Powiaty mogą swobodnie dysponować tylko 6 proc. przekazanych im środków, województwa - 18 proc. Jeśli nie ma się pieniędzy i możliwości decydowania, na jakie lokalne przedsięwzięcia je przeznaczyć, to samorządnym (mimo nazwy) de facto się nie jest. Powiaty i województwa w obecnym kształcie to miejsca umożliwiające zatrudnienie tysięcy partyjnych kolegów i sympatyków. Najlepszym przykładem tej tezy jest obecny samorząd województwa podkarpackiego, który przez rok funkcjonowania nie rozwiązał praktycznie żadnych merytorycznych problemów regionu, a był jedynie areną bezwzględnej i żenującej walki o władzę i stołki. Nie bez kozery też podkarpacki sejmik zasłynął w kraju pod nazwą “kabaret Rzeszów”.
Tak samo inna z reform rządów AWS-UW - służby zdrowia - nie zmniejszyła, a wręcz powiększyła armię urzędników. Utworzenie we wszystkich województwach kas chorych dało zatrudnienie 3,4 tys. nowych pracowników, nie zmniejszając wcale liczby pracowników Ministerstwa Zdrowia.
Zmiany szyldów służą upychaniu swoich ludzi
Zwycięski w wyborach z 2001 r. SLD również reformował centralne urzędy i służbę zdrowia. Wszystko ograniczało się jednak tylko do zmiany szyldów, które miały ułatwić zastąpienie AWS-owców swoimi ludźmi. Kasy chorych przemianowano na Narodowy Fundusz Zdrowia z 16 oddziałami wojewódzkimi i praktycznie taką samą liczbą urzędników. Urząd Ochrony Państwa przekształcono w Agencję Bezpieczeństwa Wewnętrznego, nie zmniejszając jednak liczebności jego personelu. Innych głośnych deklaracji, jak choćby o likwidacji Senatu, dziś w SLD nikt już nie pamięta.
Niewiele też zrobiono w zakresie likwidacji niektórych centralnych urzędów, których wciąż jest, podobnie jak za czasów AWS-u, ponad 40. Nadal dobrze się mają wskazywane do likwidacji Agencja Własności Rolnej Skarbu Państwa (niedawno przemianowano ją na Agencję Nieruchomości Rolnych), Urząd Mieszkalnictwa i Rozwoju Miast, Urząd Regulacji Telekomunikacji i Poczty, Polski Komitet Normalizacyjny. Nikt nie naruszył anachronicznych w gospodarce rynkowej: Wyższego Urzędu Górniczego i Głównego Inspektoratu Kolejnictwa.
Nadal też utrzymywane są olbrzymie kancelarie Sejmu, Senatu, premiera, prezydenta. W tej ostatniej pracuje obecnie ok. 250 urzędników. Dla porównania – przedwojennemu prezydentowi Ignacemu Mościckiemu starczało 40 pracowników.
Rozdęty ZUS i administracja skarbowa
Spośród innych państwowych instytucji ciągle udoskonalany był Zakład Ubezpieczeń Społecznych. Jego naprawianie skutkowało jednak, podobnie jak w innych reformach, zwiększeniem urzędniczych zastępów. W 1990 r. w ZUS pracowało 21 tys. osób, w 1998 – 38 tys., obecnie - prawie 47 tys. Ta ogromna grupa ludzi pracuje tak wytrwale, że co chwilę giną im nasze pieniądze, które powinny być przelewane na konto funduszy emerytalnych. W tej chwili jest to prawie 10 mld zł. Podobnie dzieje się z administracją skarbową, w której pracuje w tej chwili prawie 50 tys. urzędników. O tym, jak efektywna jest ich działalność, najlepiej świadczy fakt, że zaległości podatkowe na 31 marca 2003 r. wynosiły, bagatela, 16,8 mld zł.
Państwo hojnie wynagradza
Coraz większa armia urzędników pochłania też coraz większe pieniądze z budżetu państwa, czyli nasze - podatników. Szczególnie dobrze opłacani są urzędnicy centralni. W latach 1990-1997 udział kosztów wynagrodzenia centrum w stosunku do płac całej administracji wzrósł z 0,4 proc. do 1,7 proc.
Według najnowszych danych Najwyższej Izby Kontroli, pracownicom 53 ministerstw i urzędów centralnych w 2002 r. ogromną kwotę ponad 13 mld zł brutto. Państwo, choć jest biedne, bardzo hojnie wynagradza. Średnia płaca osób pracujących w warszawskich centralach wynosiła 3,9 tys. zł brutto miesięcznie, przy średniej krajowej - 2,2 tys. zł. Wśród najlepiej zarabiających znaleźli się pracownicy Komisji Nadzoru Ubezpieczeń i Funduszy Emerytalnych. Jej przewodniczący, Jan Monkiewicz, otrzymywał miesięcznie 23,8 tys. zł brutto, a podlegli mu pracownicy średnio po 6,5 tys. zł. Równie wysokie zarobki były w Urzędzie Regulacji Energetyki, której prezes, Leszek Juchniewicz, dostawał co miesiąc 21,8 tys. zł, a jego urzędnicy średnio 5,8 tys. zł. Bardzo wysoko opłacane było kierownictwo Ministerstwa Finansów, Generalnego Inspektoratu Celnego, urzędów i izb skarbowych. Około 1500 najwyższych rangą funkcjonariuszy tych instytucji pobierało co miesiąc pensję w wysokości ok. 20 tys. zł.
Wśród szeregowych pracowników najlepiej opłacani byli ci, którzy pracowali w Narodowym Funduszu Ochrony Środowiska i Gospodarki Wodnej. Średnia miesięczna pensja 282 pracujących w nim osób wynosiła 7,45 tys. zł. Najniższej uposażone sprzątaczki, wartownicy i pracownicy gospodarczy dostawali po ok. 3 tys. zł. Powodów do narzekań nie mieli też urzędnicy obsługujący Sejm, Senat, prezydenta. W kancelarii Sejmu zarabiało się miesięcznie średnio 6,4 tys. zł, w kancelarii Senatu – 6,2 tys. zł, u prezydenta – 5,4 tys. zł. Pracownicy Agencji Własności Rolnej Skarbu Państwa i Urzędu Komitetu Integracji Europejskiej dostają średnio po 5,7 tys. zł miesięcznie, Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji – 5,3 tys. zł (dokładne dane o zarobkach kierownictw i pozostałych pracowników wszystkich urzędów centralnych i ministerstw podajemy w tabeli obok).
Oprócz wynagrodzeń, na koszty utrzymania każdego urzędnika składają się wynoszące drugie tyle opłaty za sprzęt, energię, materiały biurowe itp., co w przypadku administracyjnej czapy daje 26 mld zł rocznie. Jak nietrudno policzyć, gdyby ograniczyć zatrudnienie w centralnych urzędach choćby o 20 proc., to każdego roku zyskalibyśmy 4,2 mld zł w budżecie państwa. Za taką kwotę można by dofinansować wyżywienie w szkołach dla 6 mln 300 tys. tegorocznych uczniów szkół podstawowych, średnich i gimnazjów lub zakupić leki dla większości z 7 mln 122 tys. polskich emerytów i rencistów.
Józef Twardowski