Polscy ratownicy w Ugandzie: tutaj noworodków się nie ratuje
"Problem to ma pacjent bez malarii. Nawet jeśli cierpi, to nie może tego okazać". Polscy ratownicy medyczni pracują w Ugandzie. W Afryce nie tylko pomagają, ale też bardzo wiele się uczą. Także o sobie.
23.11.2018 | aktual.: 24.11.2018 08:51
- Chusta trójkątna załatwi sprawę – stwierdza Ania Kutera, lekarka należąca do medycznego zespołu ratunkowego PCPM, oceniając stan zaledwie 2 tygodniowego niemowlaka ze złamanym obojczykiem.
Wszystko wydaje się proste, tyle że w szpitalu w Midigo w północnej Ugandzie, nie ma takich chust, trzeba więc improwizować. Zabebu ma 8 lat i złamaną nogę. Jeśli tylko można, to nie wkłada się tutaj kończyn w gips, bo przy wysokich temperaturach bardzo trudno utrzymać higienę. Dlatego złamane kończyny najlepiej unieruchamiać na wyciągach, ale ich też nie ma.
- To sztuka improwizacji - mówi Michał Madeyski, koordynator zespołu ratunkowego. - Wyciąg z drewnianej rynienki, sznurka i kanistra z wodą powodował, że dziecko przesuwało się w stronę krawędzi łózka. Jeden z tutejszych wpadł więc na pomysł postawienia dwóch nóg na kamieniach, czyli ustawienia łózka pod kątem. Niepokoiła nas nierówność kamienia, bo łóżka są na kółkach, ale przecież od czegoś są hamulce – tłumaczy.
Polakowi trudno to sobie wyobrazić
- To dziwne, ale tutaj problem masz dopiero wtedy, gdy nie masz malarii – opowiada Polak. – Standardowo na izbie przyjęć każdy jest badany na malarię i rzeczywiście to większość przypadków. Tutejsi lekarze wiedzą, jak ją diagnozować i leczyć. Jeśli jednak test na malarię jest ujemny, to człowiek ląduje na końcu kolejki, jako ten bardziej kłopotliwy.
Midigo to duży szpital jak na ugandyjskie warunki. Obsługuje przy tym nie tylko sporą populację północy kraju, ale też liczący 280 tys. mieszkańców obóz uchodźców Bidi Bidi. Jest izba przyjęć, oddział żeński i męski, na który trafiły kolejne dwa zaimprowizowane wyciągi z prętów zbrojeniowych, ram okiennych i butli z wodą. Bardzo dużo pracy ma też oddział położniczy i sala operacyjna.
Na dziedzińcu, w trawie siedzą ludzie. Stoją też dwa duże białe namioty, które w razie potrzeby można zapełnić pacjentami. Szpital ma nawet własne panele słoneczne zapewniające niemal wystarczającą ilość energii elektrycznej.
"Niemal" bo wystarczy przez dłużej niż 15 minut bez przerwy używać aparatu USG, żeby izba przyjęć straciła oświetlenie. To i tak postęp, bo do niedawna urządzenie stało i kurzyło się, bo nikt nie umiał go użyć. Przyjechali jednak lekarze z Polski i pokazali, co z tym zrobić. Nic jednak nie poradzą na aparat rentgenowski porzucony na środku korytarza obok izby przyjęć. Co prawda budynek radiologii powstał, ale stoi pusty. Z Kampali, stolicy kraju, musi przyjechać ktoś, kto zaakceptuje rozwiązanie stwarzające zagrożenie radiologiczne. Do tego szpital ma zbyt słabe źródło zasilania.
Dzięki temu polscy ratownicy mają gdzie mieszkać. Przed radiologią, na eukaliptusowej tyczce powiewa biało-czerwona flaga. W środku stołówka na betonowych ławach w przyszłej poczekalni radiologicznej i łóżka pod moskitierami w dwóch pokojach. Jest też magazyn sprzętu i łazienka z kolejną improwizacją, czyli gumowym workiem na wodę z kranikiem, który przy dużej ilości dobrej woli nazwać można nawet prysznicem.
- Oni tu robią wiele rzeczy, za które u nas można trafić do więzienia – mówi Asia Wasil, ratowniczka, która w Polsce jeździ w karetkach pogotowia. – Tutaj na przykład nie reanimuje się noworodków. Nie oddycha, to nie oddycha i już. Dzisiaj mieliśmy taki przypadek. Miejscowy personel po prostu uznał dziecko za martwe. Jak zobaczyli, że z Pauliną robimy resuscytację, to po prostu się odsunęli. Zrobiłyśmy swoje i dziecko będzie zdrowe – dodaje.
Dlatego pod koniec dnia Polki przeprowadziły szybki kurs reanimacji, który jeszcze powtórzą.
Midigo, to nie tylko pomaganie. To szkoła
- Praca w takim miejscu jest częścią przygotowań do pracy w zespole ratunkowym wysyłanym na miejsca katastrof – tłumaczy Madeyski. – Tutaj nasi ratownicy i lekarze muszą nauczyć się radzić sobie z sytuacjami niespotykanymi u nas, używać innych leków, współpracować z ludźmi o zupełnie innej kulturze, ale też funkcjonować w zupełnie innych, czasem trudnych warunkach.
Takie przygotowanie oznacza konieczność jedzenia lokalnych posiłków czy przyzwyczajenie się do picia odpowiednio dużej ilości wody, ale także umiejętność spakowania się na wyjazd. Trzeba wiedzieć, że potrzebny będzie własny kubek, ale sandały już nie, bo chodzenie z odkrytymi nogami w miejscu, w którym są węże jest po prostu niemądre.
- To świetne doświadczenie nie tylko zawodowe – mówi Madeyski, który musi mieć do dyspozycji ludzi gotowych w ciągu doby pojechać na drugi koniec świata, żeby ratować ofiary trzęsienia ziemi czy innego kataklizmu. – Nasi medycy i lekarze poznają granice własnych możliwości.
- Przypadkiem usłyszałam o istnieniu zespołu ratowniczego PCPM. Wiedziałam też, że rekrutacja jest bardzo trudna – mówi ratowniczka Paulina Sęk. – Zgłosiłam się, przeszłam rekrutację i jestem tutaj. Radzę sobie bez problemu i widzę, jak dużo mogę się nauczyć od miejscowych lekarzy. W tym miejscu uczymy się od siebie nawzajem.
- Polacy są tu bardzo pomocni, a przy tym chętnie się od nas uczą – potwierdza Josephine Oluru, jedna z położnych z Midigo.
Gości zaskoczyło zimne, niemal bezduszne podejście do pacjentów. W szpitali jest za mało leków przeciwbólowych i anestezjologicznych. Dlatego podczas zabiegów pacjenci cierpią, ale starają się tego nie okazywać. Miejscowy lekarz gotowy jest nawet zrugać operowanego, który pozwoli sobie na zbyt głośne jęki. Także podczas porodów kobiety nie krzyczą.
Realia ugandyjskiego szpitala, które uwidacznia statystyka oddziału położniczego, wręcz szokują. Janette wyjaśnia, że duża liczba aborcji od stycznia do kwietnia związana jest z porą suchą, podczas której ludzie się przemieszczają, a ciężarne kobiety dostają poważnych infekcji. Z kolei bardzo duża liczba badań na HIV w czerwcu w porównaniu z niemal zerową w pozostałych miesiącach wynika z tego, że akurat wtedy do szpitala dotarła dostawa odpowiednich testów.
Mimo braków i różnic, rzeczy podstawowe są zawsze takie same. Niemowlak ze złamanym obojczykiem po prostu potrzebuje pomocy mimo tego, że malarii nie ma. Dwójka polskich i jeden ugandyjski medyk w końcu znaleźli rozwiązanie – improwizowaną chustę trójkątną z szerokiego bandaża.
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl