HistoriaPolscy dziennikarze zdradzili dla pieniędzy. Pisali w hitlerowskich, polskojęzycznych gazetach

Polscy dziennikarze zdradzili dla pieniędzy. Pisali w hitlerowskich, polskojęzycznych gazetach

Wielkie inwestycje, rozwój handlu i przemysłu oraz coraz lepsza opieka zdrowotna. Budowa nowych dróg i mostów, dbałość o szkolnictwo i kulturę. A wszystko po to, by obywatelom Generalnego Gubernatorstwa żyło się przyjemniej, łatwiej i wygodniej - taką wizję skoku cywilizacyjnego, dokonującego się w Polsce okupowanej przez III Rzeszę, pokazywali polscy dziennikarze pracujący w niemieckich, polskojęzycznych gazetach wydawanych na terenie całego kraju. Nikt nie zmuszał ich do kolaboracji, zatrudniali się w hitlerowskich mediach dla pieniędzy. Byli wśród nich znani przedwojenni redaktorzy.

Polscy dziennikarze zdradzili dla pieniędzy. Pisali w hitlerowskich, polskojęzycznych gazetach
Źródło zdjęć: © NAC

21.01.2014 13:42

Zalogowani mogą więcej

Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika

Przeglądając niemiecką, polskojęzyczną prasę z czasów II wojny światowej czytelnik - nie znający realiów tamtych tragicznych czasów - odniósłby zapewne wrażenie, że codzienność w ówczesnej, zarządzanej przez hitlerowców Polsce nie tylko była znośna i z każdym dniem dawała nadzieję na poprawę swojego bytu, ale też - dzięki działaniom wojennym w 1939 - spowodowała nieprawdopodobny wręcz skok cywilizacyjny. "Fotoreportaże" i teksty, stwarzające pozory normalnej egzystencji pokazywały beztroskie, spokojne i właściwie bezproblemowe życie. Kina nadawały swój repertuar, chodzono na koncerty i spektakle, oddawano się też innym, licznym przyjemnościom.

Fotoreportaż w "Ilustrowanym Kurierze Polskim", wydanie z 6 lipca 1941 r. fot. WP.PL/Artur Krasicki

Wojna toczyła się gdzieś indziej, z dala od polskich wsi i miast: "We wszystkich nieomal miastach zorganizowała sobie młodzież tory saneczkowe okupując w sposób nieco bezapelacyjny drogi i szosy posiadające odpowiednie nachylenie. Między innymi powstał taki tor na Żoliborzu w Warszawie. Widzimy, że nieraz nie tylko sama młodzież korzysta z tych sportów zimowych, ale również starsi - bądź to dla własnej przyjemności, bądź też aby towarzyszyć swoim pociechom" - czytamy w krakowskim "Ilustrowanym Kurierze Polskim" (nr 3 z 19 stycznia 1941). Po srogiej zimie chwalił w numerze 27 (6 lipca 1941) zalety upalnego lata, ozdabiając je zdjęciami roznegliżowanych plażowiczów: "Żeby skóra była modna, Afrykański kolor miała, Olej, szminka, wazelina, Tym smaruje się płeć cała."

Propaganda sukcesu

Czasopisma gadzinowe, w których zatrudnienie znalazło wielu naszych rodaków (w tym przedwojennych literatów i dziennikarzy), prócz urzędowych obwieszczeń, komunikatów, kroniki wypadków, reklam i ogłoszeń, zamieszczały na swoich łamach informacje mogące świadczyć o tym, że panujący dobrobyt i porządek to zasługa sprawnej niemieckiej organizacji i nowoczesnej, jakże precyzyjnej nazistowskiej technologii. "W Częstochowie w ostatnich miesiącach naprawiono szereg mostów, wzgl. zbudowano nowe. Ostatnio oddano do użytku most przy ul. Rzeźniczej nad rzeką Stradomką. Stary most posiadał słabą nawierzchnię drewnianą, nie odpowiadającą potrzebom komunikacji. Nowy most zbudowany jest według nowoczesnych zasad konstrukcyjnych" - pisał o częstochowskiej inwestycji tygodnik "Siew" 1 grudnia 1940 roku. Miesiąc wcześniej z dumą donosił, że w "Gen. Gubernatorstwie jest około 1.900.000 krów dojnych z przeciętną wydajnością 1.200 l. mleka rocznie od krowy. Przeciętna wydajność krów w Rzeszy wynosi dwa razy tyle. Oczywiście przy
tej jakości krów, jakie są obecnie w Gen. Gubernatorstwie, nie można ani w przybliżeniu marzyć o uzyskaniu podobnej wydajności (...) ale i w Gen. Gubernatorstwie wydano z początkiem września rozporządzenie, które stwarza możliwości, że i tutaj przebudowę takiej hodowli da się w wysokim stopniu zrealizować."

"Siew" był przeznaczony głównie dla mieszkańców wsi, propagował wyjazdy na roboty do Niemiec i zamieszczał pełne zachwytu listy od polskich robotników z Rzeszy. "Otóż gdy przyjechałem tutaj doznałem wielkiego oczarowania. Otóż na pierwsze spojrzenie na porządek, na gościnność, na kulturę tego kraju, a druga zasada, która mnie zadziwiła nie ma złodziejstwa, co w Polsce można było spotkać na każdym kroku. Drugie mnie zadziwiło, technika rozpowszechniona wszędzie szosy bite, czego w Polsce trzeba było szukać (pisownia oryginalna) - pisał w numerze 13 z listopada 1940 Jerzy Frąckowiak. Tygodnikowi wtórowały jej inne "opiniotwórcze" gazety.

"W ciągu grudnia powstało na terenie Warszawy ponad 900 zakładów przemysłowych, handlowych i rzemieślniczych." - informował w 8 stycznia "Nowy Kurier Warszawski", który w marcu tego samego roku z dumą donosił, że "Odbudowa gmachu b. Politechniki Warszawskiej została dokonana kosztem 2 milionów złotych. W niedługim czasie, jak już donosiliśmy, ma być tam uruchomiona Państwowa Wyższa Szkoła Techniczna." Największy dziennik w GG, ukazujący się w nakładzie 200-300 tysięcy egzemplarzy, wskazywał poniekąd winnych dawnych uchybień i zaniedbań, równocześnie pokazując odpowiednie rozwiązania (nr 60, 11 marca 1941): "Przed wojną przeważna część młynów w Gub. Gen. pozostających w posiadaniu żydów znajdowała się w opłakanym stanie sanitarnym a przede wszystkim cechowało ją niechlujstwo. Po aryzacji w tej dziedzinie przemysłu, nastąpiła znaczna poprawa, do której przyczynił się ponadto system kontyngentów. System ten dostosował ilość młynów do rozmiarów zapotrzebowania, a zarazem spowodował zamknięcie tych młynów, które
dla zaopatrzenia potrzeb ludności nie były konieczne."

"Ilustrowany Kurier Polski", wydanie z 25 maja 1941 r. fot. WP.PL/Artur Krasicki

Inna warszawska gadzinówka, tygodnik "7 Dni" (30-40 tysięcy nakładu), też nie chciała być gorsza, promując w numerze 22 z maja 1943 roku godne pochwały obywatelskie działania: "Ostatnio podjęta została na większą skalę akcja zbierania odpadów. Jest to dziedzina u nas nie tylko zaniedbana, ale nawet zupełnie nieznana. Przed wojną zbieraniem odpadków zajmowali się niemal wyłącznie żydzi i oni też na tej akcji robili olbrzymie majątki. Myśmy tymczasem tę zbiórkę wyśmiewali, uważając zajmowanie się "śmieciami" za rzecz uwłaczającą naszej godności i zupełnie niecelową. Było to stanowisko szalenie błędne."

Zdrajcy w polskojęzycznych redakcjach

W ukazującej się od maja 1940 do końca lipca 1944 roku gazecie, w której bardzo aktywnym współpracownikiem był m.in. przedwojenny literat i dziennikarz Polskiego Radia Józef Antoni Dąbrowa-Sierzputowski (skazano go po wojnie na 10 lat więzienia), we wrześniu 1942 opublikowano znamienną informację, niewiele dzisiaj tracącą na aktualności: "Dla zlikwidowania chaosu paszportowego, jaki ostatnio panował na terenie Generalnego Gubernatorstwa i usprawnienia ewidencji ruchu wprowadza się obecnie jednolity typ dowodów osobistych na naszym terenie. Dowody te oprócz fotografii i szczegółowych danych osobistych zaopatrzone są w odcisk palca. Wiele osób podrwiwa z tego, jak to mówią mazania ręki, uważając to za zbędną zabawkę. Tymczasem jest to najlepszy sprawdzian tożsamości, o wiele pewniejszy niż fotografia, czy jakikolwiek opis."

Kim byli ludzie, którzy zdecydowali się na pracę w niemieckich gadzinówkach? Większość badaczy podaje, że trzon redakcji (nie licząc najwyższych stanowisk przeznaczonych dla Niemców i volsdeutschów) stanowili drugorzędni, przedwojenni polscy dziennikarze oraz ci, którzy wcześniej nie mieli wiele wspólnego z piórem czy maszyną do pisania. Historycy szacują, że w gadzinowych czasopismach w Generalnym Gubernatorstwie (było ich w GG ponad siedemdziesiąt; w tym typowo specjalistyczne, przeznaczone dla poszczególnych grup zawodowych, jak "Pszczelarz", "Kolejowiec" czy "Wiadomości Terapeutyczne") pracowało około stu naszych rodaków. Spis pracowników umysłowych i fizycznych oraz współpracowników Presse-Verlag-Warschau przeczy tej tezie - zawiera bowiem 464 nazwiska.

Wśród nich znaleźli się m.in.: były redaktor PAT w Poznaniu Aleksander Schoedlin-Czarliński (w czasie okupacji redaktor "Gazety Lwowskiej"), przedwojenny reporter "Dziennika Poznańskiego" (autor negatywnych artykułów o Polsce przedwrześniowej w "Kurierze Częstochowskim"), Stanisław Kazimierz Homan (skazany w 1948 na karę śmierci), literat i podróżnik Józef Brochowicz-Kozłowski (pisał w "Nowym Kurierze Warszawskim") i publicysta oraz były wiceprezes Związku Zawodowego Literatów Polskich Jan Emil Skiwski (publikował m.in. w dwutygodniku "Przełom"). A także późniejszy autor niezwykle popularnych książek dla młodzieży o przygodach Tomka Wilmowskiego - Alfred Szklarski, występujący na łamach "Nowego Kuriera Warszawskiego", "Fali" i "7 Dni" jako Alfred Murawski. Skazany po wojnie na osiem lat więzienia (wyszedł po pięciu). W polskojęzycznych hitlerowskich czasopismach publikował powieści w odcinkach, jak również mniejsze formy literackie.

Jakie były motywy podjęcia pracy w okupacyjnym wydawnictwie? W szeroko nagłaśnianych przez powojenną prasę procesach polskich dziennikarzy-kolaborantów, które miały miejsce w latach 1948-49, oskarżeni tłumaczyli się złą sytuacją materialną. Redaktor "Nowego Kuriera Warszawskiego" mógł zarobić od 300 do 450 złotych, reporter - 150. Dodatkowo, dzennikarze mogli liczyć na wierszówki, ich wysokość nie jest jednak znana.

Dla porównania - dzienny koszt utrzymania jesienią 1939 roku wynosił ponad siedem złotych. Pracownicy mediów kierowali się też chęcią zapewnienia sobie bezpieczeństwa (legitymacja prasowa mogła uchronić przed rewizjami czy łapankami), niektórzy wskazywali też na - dosyć zresztą wątpliwą - działalność konspiracyjną (na przykład dostarczaniem odbitek redakcyjnych materiałów).

Po wojnie część z nich nie wróciło do zawodu: recenzent teatralny "Ilustrowanego Kuriera Polskiego" Czesław Pudłowski (4 lata więzienia) miał warsztat konserwacji maszyn i urządzeń przemysłowych, autor humorystycznych felietonów w "NKW" Jan Wolski (3 lata więzienia) pracował w Warszawskich Zakładach Naprawy Samochodów, uniewinniony Antoni Kwiatkowski (prowadził w "NKW" kronikę miejską) został kierownikiem księgarni "Czytelnika", szef "Nowej Polski" Józef Kessler (15 lat więzienia) był administratorem majątku pod Szamotułami, a dyrektor administracyjno-personalny "NKW" (15 lat pozbawienia wolności) Eugeniusz Riedel znalazł zatrudnienie najpierw jako komendant MO w Sopocie, a później w Służbie Bezpieczeństwa. O większości słuch jednak zaginął...

Artur Krasicki dla Wirtualnej Polski

Źródło artykułu:WP Kobieta
historiaiii rzeszadziennikarz
Komentarze (0)