Polka spotkała się z żeglarzem, który 7 miesięcy dryfował po oceanie. Opowiedziała o tym WP
- Zbigniew Reket mieszka na swojej łódce w porcie Le Port. Jest wychudzony i przemęczony. Przez kilka miesięcy jadł tylko suszone ryby, które łowił własnoręcznie zrobionym harpunem. Nie ma dostępu do radia i telewizji, nie wie, że wzbudził zainteresowanie całego świata - mówi WP Marlena Szabla, która od pięciu lat mieszka i pracuje na wyspie Reunion.
Zbigniew Reket miał przez siedem miesięcy dryfować po Oceanie Indyjskim w szalupie ratunkowej ze złamanym masztem i zepsutym sterem. Uratowała go straż przybrzeżna francuskiej wyspy Reunion w Boże Narodzenie. Marlena Szabla wybrała się do portu w miejscowości Le Port, aby porozmawiać z 54-letnim żeglarzem.
- Zdziwiła się pani, gdy zobaczyła łódź pana Zbigniewa?
- Nie liczyłam na to, że go znajdę. Ale podeszłam bliżej łodzi i zawołałam go po imieniu. Wtedy wyszedł i powiedział: "słyszę język polski". Był trochę zaskoczony, gdy mnie zobaczył. Jest wychudzony i przemęczony. Przez kilka miesięcy jadł tylko suszone ryby, które łowił własnoręcznie zrobionym harpunem. Pokazał mi go. Mówi, że dzięki niemu przeżył. Miał ze sobą też chińskie zupki, które miały wystarczyć na miesiąc, a dryfował przez siedem. Poza tym ma niebieskie oczy i jest bardzo uprzejmy. Płynnie mówi w języku angielskim i rosyjskim.
- Twierdzi, że kupił szalupę ratunkową w Indiach i chciał nią dopłynąć do Stanów Zjednoczonych.
- Jego łajba wygląda jak orzeszek. Takie szalupy ratunkowe widziałam na platformach ropy naftowej. Służą do ewakuacji załogi, gdyby coś się wydarzyło. Są niezatapialne. Swoją rzeczywiście kupił w Indiach i wyremontował. Gdy wypłynął z portu, złamał mu się maszt. Dopłynął do Komorów, żeby go naprawić. Przebywał tam dwa i pół roku. Opowiedział, że umierał wtedy z głodu, chodził po górach, szukał owoców na drzewach, orzeszków. Mieszkańcy Komorów byli dla niego bardzo niemili i niegościnni. Nie pomogli mu. Jak mówi, tamtejsi urzędnicy zabrali jego paszport i zgubili, a polskie władze nie pomogły mu go odzyskać. Wtedy postanowił, że popłynie do Afryki Południowej, żeby tam znaleźć pracę i wyremontować łódź. Ale ktoś uszkodził mu ster i stracił kontrolę nad łajbą, nie miał też prądu. Był zdany na warunki pogodowe. Nie mógł podpłynąć do brzegu.
- Jak skontaktował się ze strażą przybrzeżną z wyspy Reunion?
- Na łódce ma małą płytkę słoneczną, która wytwarza prąd. Akurat zadziałała przez dwie minuty przy Le Port. Wtedy zdążył wezwać pomoc. Ktoś z portu go usłyszał.
- Na Komorach przygarnął kotkę Samirę, która dryfowała z nimi 7 miesięcy. Jest z nim nadal?
- Tak, ale Samira na razie nie schodzi na ląd, bo nigdy nie widziała innego kota czy psa. Pan Zbigniew mówi, że rozumie język polski (śmiech).
- Co mieszkańcy Reunion o nim mówią?
- Jego wyczyn jest uznawany za cud. Ale on nie ma dostępu do radia i telewizji, nie wie, że wzbudził zainteresowanie całego świata. Mówi, że każde dziecko, które ma mapę i kompas potrafi sobie wyznaczyć drogę. Nie widzi w tym nic nadzwyczajnego. Niektórzy nazywają go głupcem, bo wypłynął na ocean czymś takim. Ale pan Zbigniew jest bardzo inteligentnym człowiekiem, można dowiedzieć się od niego wielu rzeczy i porozmawiać na każdy temat. Poza tym ludzie mu pomagają, dają mu jedzenie, czyste rzeczy. Nikt go nie szuka, podobno nie ma żadnej rodziny ani przyjaciół.
- Co teraz planuje pan Zbigniew?
- Czeka na tymczasowy paszport, który podobno ma mu wydać polski konsulat w Paryżu. Dostanie go na rok. Przez ten czas musi się jakoś dostać się do Paryża, żeby złożyć odciski palców, bo inaczej nie dostanie stałego paszportu. Poza tym szuka pracy. Jego celem jest naprawienie statku. Jeszcze nie wie, gdzie dalej popłynie. Powiedział, że do Polski nie chce wracać.
- Pytanie z innej beczki. Co pani robi na wyspie oddalonej od Polski 10 tysięcy kilometrów?
- Kocham słońce i ciepłą pogodę przez cały rok (śmiech). Poza tym nie lubię zmieniać ubrań cztery razy w roku. Tu można chodzić ciągle w tym samym. Z Polski wyjechałam w 1998 roku do Włoch jako dziewczyna żądna przygód. Kiedy jest się młodym ma się takie marzenia i myśli, że wszystko można. Tułałam się tu i tam. Aż w końcu znalazłam swój rajski zakątek. Nauczyłam się języka francuskiego. Znalazłam pracę w firmie logistycznej, która pozwala mi na opiekowanie się 9-letnią córką i normalne życie. Mojej córce się podoba. Jeździmy do Europy na wakacje. Ale jej domem jest tutejsza wyspa.
- Jak się żyje na Reunion?
- Mieszkam nad samym morzem. Jak jest wzburzone, to wchodzi do ogrodu. Prześlę pani zdjęcia. Na wyspie jest inny system pracy. W ciągu dnia jest dwugodzinna przerwa obiadowa. O 12 można wykąpać się w morzu, poleżeć pod palemką i wrócić do pracy. Życie toczy się w ciągu dnia. Kiedy słońce zachodzi wszystkie sklepy, oprócz barów, restauracji i dużych centrów handlowych, są zamykane. Wtedy wszyscy idą do domów. Nie ma życia nocnego, tu się wcześniej chodzi spać.
- Jak spędziła pani Święta?
- Pod palemką. Ale zrobiliśmy też świąteczne gotowanie w wigilię razem z innymi Polakami, a mieszka ich na wyspie ponad 30. Przygotowaliśmy pierogi z kapustą i grzybami, śledziki, pierniczki. Jedna Polka na bardzo dużym prześcieradle napisała "jeszcze Polska nie zginęła" i wywiesiła je na balkonie. Potem tańczyliśmy poloneza i krakowiaka. A Sylwestra przeważnie spędza się na plaży. Niektórzy przyjeżdżają trzy dni wcześniej i śpią na plaży, żeby zarezerwować najlepsze miejsce. I bawią się do białego rana.
Przeczytaj też: Jaki tak spędził mijający rok. Internauci pod wrażeniem