ŚwiatPolka podbija norweskich fanów piłki ręcznej

Polka podbija norweskich fanów piłki ręcznej

Najlepsza szczypiornistka Postenligaen sezonu 2007/2008, królowa strzelców, najlepsza zawodniczka na lewym rozegraniu - Polka Izabela Duda kolekcjonuje nagrody i powiększa grono swoich sympatyków.

Polka podbija norweskich fanów piłki ręcznej
Źródło zdjęć: © Izabela Duda

01.12.2009 | aktual.: 02.12.2009 10:09

Kiedy gra, nie ma tygodnia, by nie gościła na łamach norweskiej prasy. Mimo popularności ma w sobie niewiele z gwiazdy. Kiedy dziękuję jej za wywiad, zdaje się nie rozumieć, o co chodzi. "To ja dziękuję!" - protestuje. Od czasu, gdy zdecydowała się na macierzyństwo ma trochę więcej czasu dla prasy.

W jakich okolicznościach trafiła pani do Norwegii?

- W 2006 roku dostałam telefon ze Storhamar Håndball, zadzwonił Polak, Piotr Świgoń mieszkający od kilkunastu lat w Norwegii. Opowiedział mi o drużynie, przedstawił jej plany na przyszłość i zapytał czy chciałabym grać w Hamar. Zespół grał wtedy w pierwszej lidze, a w ciągu dwóch kolejnych lat chciał awansować do ekstraklasy. Zaproszono mnie do Norwegii na trening, żebym mogła zobaczyć miasto i drużynę, a przy okazji pokazać swoje umiejętności. Przyznam, że miałam sporo wątpliwości. W tym samym czasie padły propozycje z Niemiec i Francji. Norwegii nawet wcześniej nie odwiedzałam i trochę mnie onieśmielała renomą, jaką cieszy się piłka ręczna w tym kraju. Norweskie szczypiornistki to marka, symbol jakości na świecie. Nigdy wcześniej nie przypuszczałam, że otrzymam propozycję właśnie z krainy Trolli.

Powiedzieli pani, czemu zwrócili uwagę właśnie na nią?

- Arne Senstad, trener zespołu Storhamar, miał w zwyczaju obserwowanie w internecie wyników i statystyk w europejskich ligach, między innymi zwrócił uwagę na rozgrywki w Polsce. Wypatrzył mnie, w tamtym czasie grałam w kieleckiej "Vive". Do dziś nie wiem, co zadecydowało. Powiedziano mi później, że podczas pierwszej wizyty w Norwegii zrobiłam wrażenie na szkoleniowcach mocnym rzutem i motoryką. Poszukiwali, jak my to nazywamy, "walczaków" i tego ducha walki zobaczyli we mnie. Spodobał mi się w jaki sposób był przeprowadzony trening i zespół. Zdecydowałam się na podpisanie kontraktu.

Pamięta pani pierwsze tygodnie w Norwegii? Było ciężko?

- Bywało okrutnie ciężko. Trudno mi się było oswoić z klimatem. Treningi były mordercze, wracałam do domu i nie miałam na nic siły. Wiedziałam jednak, że trzeba zacisnąć zęby i przetrwać, bo byłam pewna, że ta praca się nie zmarnuje, tylko uczyni ze mnie lepszą zawodniczkę. Harówkę rekompensowały wygrane mecze i podnoszenie swoich kwalifikacji. Również ludzie, a przede wszystkim dziewczyny z zespołu dodawały mi siły. Zawsze mogłam liczyć na ich wsparcie.

- Do czego jeszcze trzeba się było w Norwegii przyzwyczajać?

- Do jedzenia. Do tej pory brakuje mi polskich wędlin, serów, ogórków. Norwegowie mają za to świetne dżemy i fantastyczne zimowe jabłka o niepowtarzalnym smaku no i oczywiście ryby. Kłopoty sprawiał mi również język norweski. Początkowo nie miałam pojęcia, gdzie Norweg zaczyna słowo, a gdzie kończy, zdawało mi się, że końcówki zdań ludzie wymawiają już na bezdechu. Do tej pory, chociaż już chyba całkiem nieźle ten język rozumiem, mam opory przed mówieniem. Odrębna rzecz to treningi. Norweska piłka jest szybsza, dynamiczniejsza niż polska. Przenosząc się do Hamar miałam już 27 lat, byłam więc już w jakiś sposób ukształtowaną zawodniczką. Nagle musiałam zmieniać nawyki, jakby uczyć się od nowa. Dostałam do pomocy fantastycznych fachowców, trenerów Arne Senstada i Benta Stele, którzy są ze mną do dzisiaj i nadal z każdego treningu wynoszę wiele nowego, co z pewnością zaprocentuje w przyszłości.

Minęło kilka lat, zarówno drużyna, jak i pani odniosła sukces. Pamięta pani najlepszy moment tamtych miesięcy?

- Moje dwa pierwsze sezony w Norwegii były niesamowite! Do ekstraklasy awansowaliśmy już po pierwszym roku. Doszły do nas dwie fantastyczne, utalentowane zawodniczki, w tym jeszcze jedna Polka, Daria Bołtromiuk. Każde zwycięstwo ze znaną drużyną jako beniaminek smakowało wspaniale. Pamiętam, jak podczas uroczystej gali kończącej sezon 2007/2008 wyszłam na scenę, by odebrać nagrodę dla najlepszej szczypiornistki Postenligaen. Dopiero, kiedy byłam na podium, odwróciłam się w stronę, gdzie siedzieli zawodnicy, zawodniczki oraz trenerzy i… naprawdę zmiękły mi kolana z wrażenia. Miałam gęsią skórkę na całym ciele. Przez światła reflektorów zobaczyłam, że wszyscy ludzie wstali z miejsc i klaskali. Niezapomniany moment.

A potem przyszła kontuzja…

- Świat się zawalił. Okazało się, że tej kontuzji doznałam już latem 2008 roku na turnieju w Polsce. Miałyśmy treningi trzy razy dziennie, po ostatnim meczu poszłyśmy jeszcze biegać w terenie. Podczas biegu poczułam silny ból w kolanie, trener powiedział żebym odpoczęła. Po turnieju dostałam kilka dni wolnego, abym mogła pojechać do domu na Śląsk odwiedzić rodziców, potem wróciłam do Norwegii. Kolano nie dawało już o sobie znać, zapomniałam o nim. 6 stycznia 2009 roku podczas meczu z "Larvikiem" kolano nagle jakby uciekło w bok. Byłam przerażona, jednak nie myślałam o najgorszym. Kolano wydawało się stabilne, kazano mi odpocząć kilka dni. Kiedy problem się powtórzył, wysłano mnie na rezonans magnetyczny, aby sprawdzić, co tak naprawdę się stało. Wynik był jak wyrok - zerwanie więzadeł przednich, z czym wiązała się oczywiście dłuższa przerwa w trenowaniu i graniu. Co się robi w takich chwilach? Wiadomo, że przez dłuższy czas nie będzie można robić czegoś, co się kocha, a tu jeszcze trzeba się zmierzyć z
oczekiwaniami kibiców, drużyny, trenerów, że się z kontuzją zaraz upora i wróci na boisko.

- Najpierw się płacze. Przez pierwsze dni bezustannie płakałam. W końcu powiedziałam sobie, że czas się pozbierać, stało się, teraz muszę się skupić aby jak najszybciej wrócić do treningów. Przeszłam operację w szpitalu w Elverum u Ove Talsnesa, jednego z najlepszych norweskich lekarzy, który zajmuje się między innymi olimpijczykami. Już tydzień po operacji odłożyłam kule i zaczęłam treningi. Chodziłam na siłownię, by wzmacniać górne partie ciała. Z każdym dniem wdrażałam coraz więcej ćwiczeń i zasób ruchu w kolanie również się powiększał, więc z tygodnia na tydzień było coraz lepiej, trzeba było jeszcze tylko przełamać barierę bólu. Po takiej kontuzji mięśnie inaczej pracują, każdy ruch zdaje się boleć, ale trzeba to zaakceptować i ćwiczyć, nie bać się bólu. Po 8 miesiącach zagrałam pierwszy mecz, potem dwa kolejne.

Co zmieniło pani plany powrotu do gry na dobre?

- Zaszłam w ciążę! Pamiętam, jak poszłam oznajmić trenerowi, że jeszcze nie wrócę do gry, ponieważ jestem w ciąży. Powiedział, że cieszy się z mojego szczęścia, ale nie będzie ukrywał, że to zła wiadomość dla drużyny. Ogromnie na mnie liczył, tym bardziej, że w tym samym czasie dwie inne koleżanki z drużyny zaszły w ciążę. Jeden z dziennikarzy zażartował gorzko, że mamy prawdziwy "baby boom" w zespole.

Dla pani to dobry czas na macierzyństwo?

- Myślę, że dla kobiety zawodowo uprawiającej sport żaden czas nie będzie idealny, jeśli nie ustali dobrze priorytetów. Zawsze myśli się: "jeszcze jeden sezon więcej, teraz mam optymalną formę, nie można zawieść oczekiwań, potem forma może być gorsza". Można myśleć w ten sposób bez końca i pewnego dnia na macierzyństwo jest za późno. Mam już trzydzieści lat, od dawna mówiłam o tym że myślę o dziecku i nie robiłam z tego tajemnicy. Bardzo cieszę się z ciąży. Jeśli wszystko pójdzie po mojej myśli, w 2010 roku wrócę na boisko już jako mama.

Sporo polskich sportowców dostaje propozycje z Norwegii i podobnie jak pani kiedyś, rozważa wszystkie za i przeciw. Doradziłaby pani znajomemu sportowcowi pracę w Norwegii?

- Tak. Jeśli chodzi o piłkę ręczną, to Norwegia jest wymarzonym miejscem na podnoszenie umiejętności. Można się zderzyć z ciekawymi ludźmi, poznać dobrych szkoleniowców. Jadąc tutaj najbardziej bałam się, że nie podołam, że zawiodę nie tylko ludzi którzy powierzyli mi swoje zaufanie, ale i siebie. Myślę, że to jest nasz, polski problem - brak wiary w siebie. Jesteśmy przygaszeni, łatwiej widzimy w sobie wady niż zalety. Nauczyłam się wreszcie, że głowę trzeba podnieść do góry, potrafimy robić rzeczy niezwykłe! W norweskim sporcie spodobały mi się relacje jakie łączą trenerów i zawodników. Zawodnik może mówić do trenera po imieniu, podczas gdy w Polsce w zwyczaju jest niemal mówić per "jaśnie wielmożny panie Prezesie". Jeśli w Polsce chcesz się spotkać z prezesem klubu, bo masz jakiś problem, to usłyszysz najwyżej: "mam wolny termin za dwa tygodnie, ale jeszcze przedzwoń dzień wcześniej, bo nie jestem pewien, czy znajdę czas". A w Norwegii zawodnika się docenia i dzięki temu on się uczy doceniać sam siebie.

I jeszcze poproszę o pani receptę na sukces.
- Zastrzeliła mnie pani tym pytaniem! Nie wiem, nie czuję się kobietą sukcesu. Nie umiem precyzyjnie wyjaśnić, skąd u mnie umiejętność gry w piłkę ręczną. W mojej rodzinie nikt nigdy nie uprawiał żadnego sportu. Myślę, że 50% sukcesu to talent, a drugie 50% po prostu ciężka, mozolna praca. Mnie osobiście harówka zawsze odpowiadała i bardzo często sama dokładałam sobie treningi czy obciążenia. Ale mam również inną teorię na ten temat, trochę przewrotną

Jaką?

- Ważni są ludzie, jakich spotkamy na swojej drodze. I to nie tylko ci dobrzy, jakimi są rodzina czy trenerzy, mam na myśli akurat tych złych. Nie lubię zawistnych ludzi, takich, co rzucą kłody pod nogi. Będą robić wszystko, aby utrudnić komuś życie, żeby mieć tylko lepiej dla siebie. Kontakt z takimi osobami wiele mnie nauczył, uczynił twardszą i bardziej odporną na wstrząsy, może nawet bardziej głodną zwycięstwa. Na przekór wszystkim, którzy źle ci życzą, rób swoje, udowodnij, że się mylą - oto moja skromna recepta. Sport kształtuje charakter, jak i również pomaga w życiu.

polkapracakariera
Zobacz także
Komentarze (0)