Policjant obejrzał nagrania z Bolkowa. Zwraca uwagę na zachowanie świadków
Próba odzyskania skradzionego samochodu zakończyła się strzelaniną, a jeden z policjantów został raniony przez kolegę. - Funkcjonariusze raczej nie złamali procedur, ale chyba nie wiedzieli, co robić w tym przypadku. Zabrakło koordynacji i doświadczenia - ocenia w rozmowie z WP Marek Dyjasz, były dyrektor biura kryminalnego Komendy Głównej Policji.
Co musisz wiedzieć?
- Do głośnej strzelaniny doszło przed sklepem sieci Biedronka w miejscowości Bolków.
- Funkcjonariusze próbowali zatrzymać kierowcę, który mimo ostrzeżeń i użycia środków przymusu bezpośredniego, próbował uciec. W wyniku interwencji jeden z policjantów został ranny.
- Zatrzymany mężczyzna to mieszkaniec Wałbrzycha, urodzony w 1991 r., wcześniej karany. Był poszukiwany przez sąd do odbycia kary więzienia.
Przebieg interwencji komentuje dla WP policyjny ekspert Marek Dyjasz. - Rozpoczęło się dobrze. Było zgłoszenie, policjanci zareagowali szybko. Przyjechali na miejsce postoju tego samochodu i podjęli czynności. Wydawałoby się, że zablokowali ten samochód prawidłowo, żeby nie wyjechał i rzeczywiście długo nie mógł wyjechać z tego miejsca, w którym się znajdował - ocenia Dyjasz.
Nasz rozmówca twierdzi, że na dalszym etapie policjanci nie podejmowali jednak skoordynowanych działań, szczególnie w momencie, kiedy w ruch poszła broń.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Strzelanina przed Biedronką w Bolkowie na Dolnym Śląsku
- Zrobili wszystko według przepisów, bo stopniuje się środki przymusu bezpośredniego, czyli zaczyna się od tych najłagodniejszych, a później, jeżeli nie odnoszą żadnego skutku, to są zwiększane. Tutaj był gaz, była próba użycia pałki, wybicia szyby i wyciągnięcia kierowcy - komentuje były dyrektor KGP.
- On jednak nie powinien odjechać. Tutaj widać, że coś nie zadziałało. Policjanci chyba nie mieli doświadczenia, zabrakło koordynacji działań i sytuacja wymknęła się im spod kontroli. Można oceniać, że byli nieprzygotowani, nie było tam też chyba dowodzącego, który by podejmował decyzje, bo wygląda to wszystko, jakby poszli na żywioł - tłumaczy Dyjasz i dodaje, że "na nagraniach widać, że policjanci nie bardzo wiedzą, jak się zachować i co zrobić".
- Użyto broni, tylko że tam było dużo ludzi. Mogło dojść do tragedii, bo ilość strzałów, która została oddana, była duża. Byli ludzie postronni, którzy to filmowali i byli mocno zainteresowani, podchodzili bardzo blisko. Oni również mogli odnieść jakieś obrażenia w całym tym nieszczęściu, które się wydarzyło - zauważa były dyrektor KGP.
- Uciekający mężczyzna przejął w końcu inicjatywę. Policjanci być może myśleli, że będzie to łatwe i szybkie, ale okazało się, że facet jest zdeterminowany, bo był poszukiwany listem gończym do odbycia kary pozbawienia wolności. Był zdesperowany -tłumaczy Dyjasz.
Świadkowie
Nasz rozmówca krytykuje też zachowanie świadków, którzy przyglądali się interwencji. Na nagraniu widać, jak próbują rozkazywać policjantom, co mają robić, podchodzą bardzo blisko miejsca akcji. Były szef KGP przyznaje, że widząc biegających ludzi, prawie łapie się za głowę.
- Jako społeczeństwo jesteśmy nastawieni na sensację i jak coś się dzieje, to zamiast oddalać się z tego miejsca, idziemy w tamtą stronę. Chcemy zobaczyć, nagrywać. Tutaj policjanci powinni teren zabezpieczyć, odizolować ludzi, postawić kogoś. Zachowanie ze strony gapiów było całkowicie bezsensowne. Tak nie powinno być - przestrzega Dyjasz.
Były dyrektor biura kryminalnego Komendy Głównej Policji radzi, by nagrania z tej interwencji pokazywać innym funkcjonariuszom w celach szkoleniowych.
- Brakuje szkoleń i to widać. Ten film powinien być omawiany i powinno się wskazywać błędy, które zostały popełnione. Mam nadzieję, że ktoś, kto będzie decydował o tym, jak tych policjantów ponownie przeszkolić, wskaże im, gdzie był błąd, żeby go zrozumieli - podsumowuje.
Mateusz Dolak, dziennikarz Wirtualnej Polski
Czytaj też: