Policja w Wielkiej Brytanii wprowadza na kolei tzw. samobójcze patrole
Rzucają się pod koła pociągu, z różnych powodów. Skala samobójstw na brytyjskich kolejach jest na tyle duża, że policja zdecydowała się na bezprecedensową akcję, wprowadzając tzw. "samobójcze patrole". Odebranie sobie życia to indywidualna tragedia danej osoby, ale to też utrudnienia dla innych pasażerów i poważne straty finansowe ponoszone przez kolej – tłumaczy Miles Flood z British Transport Police. Wśród samobójców był m.in. 17-latek, który jechał do szkoły.
To akt desperacji. I ostatecznej ucieczki. Młodzi i starsi, kobiety i mężczyźni, ludzie różnych profesji. Tu nie ma reguły. Samobójcą może być osoba, po której nikt by się tego nie spodziewał. Jedni podejmują decyzję pod wpływem impulsu, większość jednak oswaja się z tą myślą przez dłuższy czas.
Dmuchając na zimne
240 - średnio tyle osób rocznie odbiera sobie życie na brytyjskich torach. Problem narasta, szczególnie w okresie jesiennym, dlatego w obecnym sezonie policja postanowiła dmuchać na zimne, wprowadzając specjalne patrole. Funkcjonariusze pojawią się w 64 najbardziej narażonych na takie zdarzenia miejscach, na terenie całej Wielkiej Brytanii oraz na 11 stacjach londyńskiego metra. Ubrani po cywilnemu, wspierani przez wolontariuszy i operatorów monitoringu, mają udaremniać próby samobójstw, a jednocześnie wyłapywać kolejowych wandali.
Inicjatorzy akcji argumentują, że odebranie sobie życia w tak specyficznym miejscu jest nie tylko tragedią konkretnej osoby, ale powoduje też wymierne straty finansowe, liczone w milionach funtów. Przeciętnie 76 minut zabiera przygotowanie linii do ponownego użycia, chociaż zdarzają się również kilkugodzinne przerwy z tego powodu. A w efekcie prowadzi to do poważnych opóźnień i dezorganizacji ruchu.
Krok w tył
Najczęściej rzucają się na tory, kiedy pociąg wjeżdża na stację bądź wyłania z tunelu – maszynista praktycznie nie ma wtedy szans na zahamowanie. To bardzo drastyczny sposób, trauma dotyka wielu osób – naocznych świadków, maszynistów, członków rodziny, którzy muszą zidentyfikować zdeformowane ciało. Dlaczego ludzie decydują się na tak desperacki akt? Powody są różne. Fachowcy wskazują na rosnącą biedę, brak perspektyw, konflikty z otoczeniem, wypalenie życiem. Często mają na to wpływ również uwarunkowania dziedziczne.
Część osób szuka wcześniej pomocy, inne duszą problemy w sobie. A to najgorszy sposób. Tak było w przypadku Jake’a Piriego – nic nie wskazywało, że może dojść do tragedii. Pewnej lutowej niedzieli bieżącego roku, 17-latek wracał do szkoły z weekendowego pobytu w domu w Yorkshire Dales. Matka odwiozła go na stację, uścisnęła, pocałowała na pożegnanie. – Kiedy już wyszłam z peronu poczułam pragnienie, by wrócić i przytulić go jeszcze raz, ale pomyślałam, że przecież to już dorosły mężczyzna – mówiła Sarah Pirie podczas dochodzenia.
Chłopak dobrze się uczył, grał w szkolnej drużynie rugby, planował zdawać na studia. A jednocześnie od kilku miesięcy zmagał się z kłopotami zdrowotnymi, spowodowanymi powikłaniami po przebytej grypie. Wydawało się jednak, że wraca do zdrowia.
– Kiedy zobaczyłem go stojącego na skraju peronu zatrąbiłem. Wtedy cofnął się o krok, ale chwilę potem skoczył na tory – tak opisywał zdarzenie maszynista John Ashby. Co skłoniło nastolatka do dramatycznego kroku? Nie ma na to jednoznacznej odpowiedzi. Warto jednak wspomnieć, że kiedy Jake miał cztery lata samobójstwo popełnił jego ojciec. Malec z matką jako pierwsi znaleźli jego ciało.
Jutro nie będzie mnie tutaj
"Mam nadzieję i modlę się, że jest światełko na końcu tego tunelu" – napisała na Facebooku Donna Oettinger. 41-latka zmagała się z depresją, na swoim profilu zamieszczała posty informujące, że boi się rano wstawać, wychodzić z domu, a sensem jej życia jest 3-letni syn Zachary, którego zdrobniale nazywała Zaki. Kobieta mieszkała z dzieckiem w domu swojej matki, a ojciec chłopca, Egipcjanin, na stałe przebywał w swojej ojczyźnie. 22 marca bieżącego roku Donna Oettinger tuląc syna w ramionach poszła na stację, weszła na tory i położyła się na nich tuż przed nadjeżdżającym pociągiem. Do tragedii doszło w londyńskiej dzielnicy Croydon, trzysta metrów od domu, w którym mieszkała. Była 8.30 rano, wokół setki podróżnych…
Dwa tygodnie później samobójstwo popełnił Marcus Rawlings. Według lekarzy, 19-latek z Bicester w Oxfordshire nie miał problemów z psychiką, mimo że cztery lata wcześniej pod pociąg rzucił się jego ojciec, który przeżył załamanie nerwowe po rozstaniu z żoną. Marcus nie dostał się do wojska z powodu kontuzji kolana. Pracował w McDonald's, planował odbyć praktykę w zawodzie mechanika. Jego dziewczyna Megan powiedziała śledczym, że nigdy nie zwierzał się jej ze swoich problemów, jednak dzień przed śmiercią wysłał dziwną informację. "Nie wiem jak ci to powiedzieć. Jutro nie będzie mnie tutaj” – napisał. Zaniepokojona Megan spotkała się ze swoim chłopakiem – spędzili razem wieczór rozmawiając, oglądając telewizję, żartując. Wydawało się, że wszystko jest w porządku. Następnego dnia kilkakrotnie wysyłali do siebie sms-y, jednak po południu 19-latek już nie żył. Skoczył pod pociąg.
Przytul mnie mocno
Wesoła, atrakcyjna, tryskająca humorem. Mieszkająca w Swindon, pracująca naukowo na uniwersytecie w Bristolu, 32-letnia Emma Cadywould była pełną życia kobietą – do czasu, kiedy urodziła syna Harrisona. Odtąd zaczęły się jej problemy, co lekarze zdiagnozowali jako depresję poporodową. Mimo wsparcia ze strony męża, majora brytyjskiej armii, nie potrafiła odnaleźć się w nowej sytuacji, ciągłe wstawanie do płaczącego dziecka zupełnie ją wyczerpało. A zdarzało się, że mały Harrison budził się w nocy nawet 20 razy. Emma przeszła załamanie nerwowe, zaczęły wypadać jej włosy. Na krótki czas przeprowadziła się do swoich rodziców, szukała pomocy u psychologów, przyjmowała leki antydepresyjne. Wydawało się, że sytuacja się poprawia. Było jednak inaczej.
Tamtego poranka zjadła śniadanie z mężem, odwiozła 6-miesięcznego Harrisona do żłobka, a sama pojechała za Swindon i przy moście rzuciła się na tory. Maszynista twierdził, że nie widział ofiary z powodu oślepiającego słońca i początkowo myślał, że uderzył w sarnę, co w tej okolicy już się zdarzało.
Matka Emmy zeznała, że dzień przed śmiercią córka przyszła do niej i poprosiła, żeby mocno ją przytulić. 32-latka stwierdziła też, że ma trzy wyjścia – zostać w domu z mężem i dzieckiem, zostawić ich i mieszkać z rodzicami albo w ogóle nie być tutaj. Niestety, wybrała to ostatnie.
Z Londynu dla Wirtualnej Polski Piotr Gulbicki