"Pójdźmy na całość - kupmy licencję na głupotę"
Wszystko jest dzisiaj na obcej licencji. Nawet rzeczy, które nie są licencyjne, też są licencyjne i musiały najpierw ograć się gdzie indziej, żeby można je było upchnąć nad Wisłą. To dość interesujący fenomen, że kraina ludzi genetycznie przemądrzałych, którzy zawsze wiedzą co jest dla nich najlepsze, jest skazana na decyzje marketingowe jeszcze bardziej przemądrzałych elit zza granicy, wiedzących dokładnie to samo, tylko w drugą stronę - pisze Piotr Czerwiński w felietonie dla Wirtualnej Polski.
16.01.2012 | aktual.: 25.01.2012 10:43
Dzień dobry Państwu albo dobry wieczór. Życie nasze, moi Państwo, jest tak sformatowane, że przestaliśmy mieć o tym pojęcie, chociaż powiedziałbym, że taka nieświadomość ma moc zbawczą. W przeciwnym razie mogłoby się okazać, że nawet powietrze, które wdychamy, jest licencjonowane przez jakiś koncern. W przypadku wdychanego dymu jest to pewne na bank, i tak samo sprawa ma się w sferze banków.
W świecie, w którym żyjemy, nie ma już miejsca na żadną dowolność, bo nawet dowolność jest dobrze wykalkulowana przez tęgie głowy, obradujące tygodniami nad przygotowaniem jej spontanicznych walorów, na zebraniach tak długich jak to zdanie. Obce formaty wszelkiego sortu najbezczelniej panoszą się w mediach masowych, a nawet w literaturze i zawsze kiedy pomyślę o tym zjawisku, przypominają mi się dwie historie, o dwóch rodzajach formatów, które pozwolę sobie przytoczyć już na wstępie niniejszej gawędy, ku ogólnej przestrodze.
Nie tak znowu dawno temu przygotowałem wraz z kolegami projekt magazynu, który miał to nieszczęście, że był naszym własnym projektem, nie publikowanym dotąd przez nikogo i za żadne pieniądze. Powyższy szczegół skutecznie zniechęcił wszystkich potencjalnych wydawców tego periodyku, ale na resztę życia szczególnie utknęła mi rozmowa z jednym z nich, który powiedział: „Skąd ja mam wiedzieć czy wasze pismo jest dobre, czy nie, skoro nie mam wyników sprzedaży w Stanach?”. Zaiste, skąd on mógł to wiedzieć koorva indeed.
Ale kreowanie formatów, które stają się sztuczną barierą, często nie do przejścia lub podleganie im bez cienia sprzeciwu, zaczyna się już na naszym własnym podwórku, w pustych głowach mocodawców, których układ zmusił do podejmowania decyzji przekraczających limity wyobraźni.
Jak mogą wiedzieć nieliczni czytelnicy, swoją debiutancką powieść, pod zwodniczym tytułem „Pokalanie”, pisałem zaledwie przez rok, zaś całe następne dwa lata zajęło mi jej wydanie. Jednym z głównych powodów, dla których odrzucali ją przeróżni eksperci w mniej lub bardziej ambitnych wydawnictwach był fakt, że nikt przede mną nie napisał niczego podobnego. Zadawano mi przeto pytanie: „do czyjej prozy mógłby pan to porównać”, ja zaś odpowiadałem, że do swojej własnej i na tym kończyły się nasze rozmowy.
Nie pasowałem do żadnego istniejącego formatu, ani ja, ani moja książka; myślę, że z mojej strony było to czyste chamstwo wobec rynku wydawniczego. Gdy w końcu znalazł się myślący człowiek, któremu spodobał się maszynopis i który podjął ryzyko, książka okazała się sukcesem, a w ślad za nią podążyły dziesiątki podobnych powieści, z mniejszym lub większym natężeniem podejmujących wątek szkolnych wspomnień z PRL i przekraczania trzydziestki. Narodził się format, do którego debiutującym nieszczęśnikom ktoś każe porównywać zupełnie niepasujące książki.
Nie jestem przesadnie sentymentalnym człowiekiem i nie zadręczam się zbyt często wspominaniem obu przytoczonych epizodów, są bowiem zbyt żałosne, jak na moje podejście do życia. Spotkanie z panem od wyników amerykańskiej sprzedaży nauczyło mnie, że tak długo, jak tacy ludzie będą mieli coś do powiedzenia, Polska nie przestanie być międzynarodową służącą. To zresztą dotyczy nie tylko Polski, tylko każdego kraju, a nawet każdego człowieka: każdy człowiek, któremu aż tak brakuje pewności siebie, przez całe życie nie wyzwoli się z mentalnego niewolnictwa. Skłonny jestem zrozumieć krawaciarza w koncernie, który musi sięgać tylko po sprawdzone rozwiązania, by nie podejmować ryzyka.
Ale wątek książki, którą odrzucają tylko dlatego, że jest oryginalna, przerasta moje wyobrażenie o braku wyobraźni. Nie żebym porównywał swoje skromne dokonania do światowych przebojów, ale dokładnie takie same przygody miała J.K. Rowling z "Harrym Potterem". Od Annasza do Kajfasza chodzili Affleck i Damon ze scenariuszem "Buntownika z wyboru". Mało tego: nawet Beatlesi zostali zrzuceni na drzewo przez wytwórnię płytową, do której zanieśli demo swojego debiutanckiego singla. Niestety nie przypominał niczego, co nagrano wcześniej.
I tak jest ze wszystkim. Czytałem niedawno pouczający wywiad z p. Elżbietą Skrętkowską, twórczynią "Szansy na sukces", jednego z ostatnich polskich programów telewizyjnych, która wyznała ku mojemu zaskoczeniu, że wiele "obcych formatów", kupowanych za ciężkie pieniądze przez komercyjne stacje, to tak naprawdę zmałpowane pomysły ze Wschodniej Europy, którą bacznie obserwują rekiny zachodnich mediów. Po prostu ulegają przemieleniu na dziesiątą stronę, przybraniu w plastikowe kwiatki i wprowadzeniu na wtórny rynek. Ale wtedy są już sprawdzone: najwyraźniej Mikołaj Rej nie miał racji, jednak gęsi. Mówi się trudno.
Pocieszam się, że na szczęście już niedługo wszystkie polskie programy telewizyjne już nie będą polskimi programami telewizyjnymi, bo jakże można zmusić kilku przygłuchych anorektyków do śpiewania albo nakręcić serial o dupie Maryni, nie wykupując na to wcześniej licencji. Również kariery najpopularniejszych polskich gwiazdorów telewizyjnych, zwanych po polsku celebrytami, będą wyłącznie na licencji koncernów medialnych zza wielkiej wody. Ich żarty będą żartami licencyjnymi. Ich skandale będą licencyjne. Ich goście będą licencyjni i w rytmie licencyjnej muzyki będą opowiadali o swoich skomplikowanych życiorysach wśród meandrów chirurgii plastycznej, udostępnionych na licencji, która obejmie również ich odwyki. Nawet ich brak polotu nie będzie czysto polskiej produkcji. Będzie stać za nim nieprzejednane lobby pingwinów, twardo wymagających trzymania się licencji.
Będziemy patrzeć na to wszystko i puszczać licencyjne bąki z tyłka, popijając piwo z licencyjnych browarów. Będzie cudownie.
Stanie się tak dlatego, że już dziś nawet spacery na własnych nogach po parku miejskim przestały mieć rację bytu, ponieważ nie są na żadnej zagranicznej licencji. Obecnie można tam uprawiać wyłącznie nordic walking przy użyciu kijków narciarskich, które z całą pewnością odkryła jakaś inna genialna nacja, nie potrafiąca utrzymać pionu, tak jak my.
Wygląda więc na to, że brak polotu jest w ludzkiej naturze. Jest preinstalowanym elementem naszej mentalności, która każe nam łykać wszystko, co podane na tacy, jak gdyby człowiek nie miał wolnej woli ani prawa wyboru, tylko fabryczne ustawienia w całości nakierowane na konsumpcję konkretnych towarów. Kupmy licencję na konsumowanie głupoty. Pójdźmy na całość: kupmy licencję na głupotę. Na pewno ktoś nam sprzeda.
Tylko jakie jest z tego wyjście? Ależ moi Państwo, po co komu wyjście. Przecież świat i tak zmierza ku samozagładzie, prawnie zastrzeżonej przez dowolną wytwórnię filmową, która ma dość forsy, by zgładzać świat w co drugiej swojej produkcji. Jeśli wyślemy esemes o treści „zagłada” pod odpowiedni numer, według taryfy operatora będą nas o tym informować na bieżąco.
Dobranoc Państwu.
Z Dublina, specjalnie dla Wirtualnej Polski,Piotr Czerwiński Kropka Com