Pogromy imigrantów w RPA - co kryje się za ksenofobicznymi wybuchami?
Osiem ofiar śmiertelnych, dziesiątki rannych, setki zniszczonych sklepów i mieszkań oraz tysiące ludzi zmuszonych do ucieczki. A dodatkowo dyplomatyczna wojna. W RPA przez niemal cały kwiecień dochodziło do pogromów imigrantów. Jednego z brutalnych mordów dokonano nawet przed obiektywem fotoreportera. To wszystko nie pozostawia złudzeń: "Tęczowy Naród" wcale nie czuje się dobrze ze swoją różnorodnością. Tylko dlaczego manifestuje to w aż tak makabryczny sposób?
07.05.2015 | aktual.: 07.05.2015 13:30
Emmanuel Sithole nie był nerwowym człowiekiem. Bliscy wspominali, że nigdy nie podnosił głosu, a gdy w rodzinie wybuchała kłótnia, to właśnie on występował jako rozjemca. Cichy, łagodny, pracowity - tak go opisywali.
Ale kiedy czterech wyrostków ukradło papierosa z jego kramiku, Emmanuel nie mógł tego tak po prostu zignorować. Od dwóch lat harował po 12 godzin dziennie, handlując mydłem i powidłem w nieprzyjaznych johannesburskich slumsach, by utrzymać żonę i trójkę dzieci czekających w Mozambiku. Jeśli pozwoliłby się okradać, lokalne męty nie dałyby mu żyć. Musiał się postawić.
Gdy podbiegł do złodziejaszków, jeden z nich bez ostrzeżenia uderzył go kluczem nasadowym w głowę. Po chwili na sprzedawcę spadły pięści i kopniaki. W końcu pojawił się nóż. Jedno z pchnięć przebiło serce. Wszystko możemy oglądać dziś na zdjęciach - do tragedii doszło na oczach fotoreportera, który akurat szedł do swojej redakcji.
Sithole zmarł dwie godziny później. Czy miał szanse na przeżycie? Być może tak. Najbliższa klinika znajdowała się zaledwie sto metrów dalej. Lekarz, który powinien tego dnia dyżurować, nie zjawił się jednak w pracy. Był obcokrajowcem, a od kilku tygodni w okolicy Johannesburga i Durbanu dochodziło do brutalnych ataków na imigrantów. Dla bezpieczeństwa został więc w domu.
Możliwe, że Sithole był - tak jak stwierdził krótko potem prezydent Jacob Zuma - ofiarą zwykłego ulicznego zabójstwa. Każdego roku w RPA mordowanych jest co najmniej 15 tysięcy osób, większość w czarnych dzielnicach nędzy, często podczas napadów. Sęk w tym, że oprawcy Emmanuela nie ukradli mu ani portfela, ani telefonu. Dla wielu było to ostatecznym dowodem na to, że 35-letni Mozambijczyk padł ofiarą ksenofobii. Był obcym, a Republika Południowej Afryki coraz częściej pokazuje, że ma ogromny problem z zagranicznymi przybyszami.
Zapalnik
- Gdy obcokrajowcy widzą nasz kraj, myślą sobie: musimy wykorzystać ten naród idiotów - przekonywał pod koniec marca w czasie jednego ze swoich płomiennych przemówień Goodwill Zwelithini, tradycyjny król Zulusów, największej grupy etnicznej w RPA. - Muszę to powiedzieć: imigranci powinni spakować manatki i wrócić do swoich państw! - wzywał.
Choć zuluski król często uchodzi za polityczne kuriozum, tym razem jego słowa padły na podatny grunt. Już wkrótce w Durbanie, stolicy stanu KwaZulu-Natal, doszło do pierwszych ataków na sklepy prowadzone przez imigrantów. Po paru dniach pogromy ogarnęły sporą część największych dzielnic nędzy w całej prowincji, a po tygodniu wybuchły też w townshipach (południowoafrykańskich dzielnicach nędzy, wydzielonych za czasów apartheidu strefach biedoty) w Johannesburgu. Na celowniku znaleźli się przede wszystkim obywatele Zimbabwe, Nigerii, Malawi, Etiopii, Bangladeszu i Pakistanu.
- Kwerekwere (obelżywe określenie obcokrajowców - red.) zabierają nam pracę - cytowano w miejscowych mediach rozwścieczonych napastników. Do tego dochodziły inne zarzuty: o gwałty, morderstwa, przemyt narkotyków, a nawet handel ludźmi. - Te argumenty pojawiają się zawsze w takich sytuacjach, tak jakby usprawiedliwiały odbieranie życia - mówi Wirtualnej Polsce prof. Loren Landau, politolog i dyrektor Afrykańskiego Centrum Badań nad Migracjami i Społeczeństwem przy johannesburskim Uniwersytecie Witwatersrand. - Nie ma zresztą dowodów na to, by imigranci byli bardziej podatni na przestępczość niż obywatele RPA. Do tego w rzeczywistości często sami tworzą nowe miejsca pracy dzięki swoim umiejętnościom i elastyczności - dodaje.
W połowie kwietnia ataki osiągnęły apogeum. Liczbę ofiar śmiertelnych określono na - umiarkowane, jak na południowoafrykańskie standardy - osiem osób, lecz swoje domu musiało opuścić już kilka tysięcy. Część państw zaczęła zapowiadać ewakuację obywateli, a z całego kontynentu spływały głosy potępienia. Nigeria, rywal RPA w walce o subsaharyjski prym, wymownie wezwała swych czołowych dyplomatów na "konsultacje".
Wtedy rząd Afrykańskiego Kongresu Narodowego (ANC) postanowił wyprowadzić na ulicę wojsko. Obecność mundurowych prędko przywróciła porządek, lecz nie była wcale oznaką solidarności z gnębioną mniejszością; żołnierze, oprócz patrolowania townshipów, zajęli się masowymi łapankami i osadzaniem imigrantów bez odpowiednich papierów w obozach przejściowych. - Rządzący pokazali tym, którzy wszczynali rozruchy, że w pewnym stopniu są po ich stronie. Chociaż było to politycznie nieodpowiedzialnym przesłaniem, pozwoliło na uspokojenie sytuacji - uważa prof. Landau.
Ląd obiecany?
Już w czasach apartheidu RPA było częstym kierunkiem migracji Afrykanów, zwłaszcza tych zza miedzy. Rasowa segregacja dawała się we znaki niemal każdemu przybyszowi, ale prężny południowoafrykański sektor wydobywczy oferował coś, czego Malawijczycy czy Zambijczycy nie mogli znaleźć w swoich ojczyznach: pracę. Gdy w 1994 roku władza przeszła w ręce reprezentującego czarnoskórą większość ANC, do kraju popłynęła także rzeka liczących na lepszą przyszłość uchodźców z Konga, Zimbabwe i Rwandy, a nawet z tak odległych miejsc jak Somalia i Etiopia. Napływ imigrantów kolidował z podejmowanymi przez rząd ANC próbami wytworzenia nowej, południowoafrykańskiej świadomości narodowej, które opierały się głównie na rozbudzaniu nacjonalizmu. “Nieprzewidzianym skutkiem ubocznym tych działań jest zauważalny wzrost nietolerancji i przemocy wobec obcokrajowców” - ostrzegali w połowie zeszłej dekady badacze pretoryjskiego Instytutu na rzecz Demokracji w RPA.
Co gorsza, masowa poprawa warunków życia, na którą po upadku rządów białych liczyli czarnoskórzy Południowoafrykańczycy, uparcie nie chciała nadejść - do dawnych elit dołączyła bardzo wąska grupa, a większość narodu nadal tkwiła w nędzy. Imigranci, nie mając szans na rządowe subsydia i zapomogi, musieli wziąć los we własne ręce. Według badań Afrykańskiego Centrum Badań nad Migracjami i Społeczeństwem, dzisiaj zaledwie około 15 proc. z 1,2 mln “obcych” w wieku produkcyjnym nie pracuje.
Choć do zbrodni na tle narodowościowym dochodziło wcześniej, prawdziwy wybuch nastąpił dopiero w maju 2008 roku. Zapalnikiem był spór między południowoafrykańskimi a zagranicznymi handlarzami w johannesburskiej Alexandrii (to tam zginął też Emmanuel Sithole), który szybko zamienił się w istną rzeź napływowych. W parę tygodni represje rozlały się na Durban i Kapsztad, a lista zamordowanych wydłużyła się o ponad 60 nazwisk, głównie czarnoskórych imigrantów. Wielu komentatorów zaczęło pisać wtedy o szalejącej w RPA "Afrofobii" - szczególnej nienawiści wobec innych Afrykanów. - Ta teoria nie ma akurat żadnego uzasadnienia, bo ofiarami bywają też Azjaci, np. Pakistańczycy. "Afrofobia" to tylko semantyka, która zamazuje realia - stwierdza w rozmowie z WP prof. Lucien van der Walt, socjolog z Uniwersytetu w Rhodes. - Po prostu zdecydowana większość obcokrajowców żyjących w dzielnicach nędzy pochodzi z innych krajów Afryki, więc to z nimi najczęściej stykają się biedne masy - tłumaczy.
Zgadza się z tym także Loren Landau. - To temat, w którym kwestia rasy odwraca naszą uwagę od innego czynnika: przestrzeni. Do przemocy wobec obcych dochodzi w bardzo specyficznych społecznościach, źle zarządzanych i borykających się z licznymi trudnościami. W takich miejscach każdy z łatką "obcego" - inny Afrykanin, Azjata, czy choćby i obywatel RPA - może spodziewać się ataku - wyjaśnia ekspert z Uniwersytetu Witwatersrand.
Beczka prochu
Mimo że od czasu masakr w 2008 roku ksenofobia w RPA nie przyciągała uwagi Zachodu, wydarzenia z zeszłego miesiąca nie były wcale wyjątkowe. - W ciągu ostatnich siedmiu lat zamordowano co najmniej 350 imigrantów. Każdego roku jest gorzej - opowiada prof. Landau. Czasami do tragedii wystarczy jedna iskra. W styczniu somalijski handlarz zastrzelił nastolatka, który rzekomo próbował włamać się do jego sklepu w Soweto, najsłynniejszym slumsie kraju. Gdy wieść rozniosła się po townshipie, lokalni mściciele przez tydzień palili i dewastowali imigranckie sklepy i mieszkania. Zniszczono kilkaset budynków.
- Republika Południowej Afryki zmaga się z wielkim bezrobociem (oficjalnie 25 proc., nieoficjalnie - powyżej 40 - red.), biedą i nierównościami. To rodzi frustracje i rywalizację o ograniczone miejsca pracy. Gdy dochodzi do tego nacjonalizm, często promowany przez władze lub prywatne media, otrzymujemy przepis na konflikt - dodaje Lucien van der Walt. - Niestety, RPA ma bardzo dotkliwe problemy. Nawet gdyby jutro deportowano wszystkich imigrantów, bezrobocie, nędza i nierówności pozostaną.