Pogrążona w anarchii Republika Środkowoafrykańska przeradza się w krainę bezprawia
Republika Środkowoafrykańska, jeden z najbiedniejszych i najbardziej zacofanych krajów świata, przeradza się w krainę bezprawia. Odkąd w marcu rebelianci obalili prezydenta, kraj przeszedł we władanie watażków i rabusiów niepodlegających niczyjej władzy.
W raporcie dla Rady Bezpieczeństwa ONZ sekretarz generalny Ban Ki Mun alarmuje, że Republika Środkowoafrykańska stała się państwem upadłym, w którym nikt nie rządzi, nie obowiązują żadne prawa, a uzbrojone oddziały partyzantów i rabusiów dokonują mordów, gwałtów i grabieży. Uciekając przez ich terrorem, ludność cywilna porzuca wioski i chroni się w dżungli lub na sawannach. Według szacunków ONZ co najmniej półtora miliona mieszkańców Republiki Środkowoafrykańskiej, jedna czwarta ludności kraju, już dziś pilnie potrzebuje zagranicznej pomocy, by przeżyć.
Koalicja rebelianckich ugrupowań Seleka (w miejscowym języku sango oznacza to sojusz) pod koniec 2012 r. podniosła zbrojną rebelię przeciwko pozostającemu od 2003 r. u władzy prezydentowi Francoisowi Bozize, oskarżając go o łamanie wcześniejszych rozejmów i obietnic. W marcu rebelianci wkroczyli do stolicy kraju, Bangi, i obalili prezydenta, który uciekł z rodziną do Kamerunu.
Gwałty, mordy i haracze
Nowym władcą w Bangi ogłosił się przywódca rebelii Michel Djotodia, który pod naciskiem Unii Afrykańskiej zgodził się rządzić tylko 1,5 roku, po czym ma rozpisać nowe wybory. Ale rządy szefa rebeliantów szybko przerodziły się w bezkrólewie.
Pięć partyzanckich armii, zjednoczonych w sojusz Seleka tylko wspólną wrogością wobec Bozize, zaczęło między sobą walczyć o łupy zaraz po ucieczce prezydenta. W wioskach, porzuconych przez wojsko i policję, nastoletni rebelianci z karabinami zaczęli stanowić jedyną władzę.
Gwałty, mordy i haracze sprawiły, że chłopi ruszyli do większych miast, szukając ratunku i bezpieczeństwa. Opustoszałe wioski oznaczają niezebrane plony, a to zaś zapowiada kłopoty z zaopatrzeniem w żywność. Organizacje humanitarne alarmują, że już dziś nawet mieszkańcy większych miast mogą sobie pozwolić często na zaledwie jeden posiłek dziennie.
Rebelianci Seleka wywodzą się z muzułmańskiej północy kraju, zaniedbywanej i prześladowanej za rządów Bozize, pochodzącego z ludu Gbaya z chrześcijańskiego południa. Przejąwszy władzę w Bangi, rebelianci (ich liczba od tego czasu czterokrotnie wzrosła) zachowują się na południu jak okupacyjna armia, łupiąca domy, sklepy, a nawet wybudowane jeszcze w czasach samozwańczego cesarza Bokassy ministerstwa, którym szefują dziś ich właśni przywódcy.
Zagraniczni bandyci
Korzystając z chaosu, do Republiki Środkowoafrykańskiej ściągają też tłumnie rebelianci, rabusie i kłusownicy z sąsiednich Sudanu i Czadu, by nie przegapić okazji i dorobić się na nowych "terenach łowieckich".
Według organizacji Lekarze bez Granic wraz z upadkiem Bozize upadł też cały system opieki zdrowotnej, a ponad ćwierć miliona ludzi straciło dach nad głową. Nie działa większość urzędów, bo ich pracownicy uciekli z kraju w obawie, że rebelianci uznają ich za zwolenników obalonego prezydenta.
Lekarze bez Granic twierdzą, że w porównaniu z kwietniem i majem, gdy stolica była plądrowana przez rebeliantów, sytuacja w Bangi i tak jest lepsza niż gdzie indziej. Partyzanci zniknęli z ulic i pojawiają się na nich tylko podczas wspólnych patroli z żołnierzami z sił pokojowych Unii Afrykańskiej (ok. 3,5 tys. żołnierzy).
Reszta kraju znajduje się w rękach wszelkiej maści watażków. Ostatnie organizacje dobroczynne już wiosną wycofały się z odległych prowincji i powiatów i przeniosły do Bangi.
Nawet premier Republiki Środkowoafrykańskiej, dawny działacz praw człowieka Nicolas Tiangaye, narzucony rebeliantom przez Unię Afrykańską, przyznaje, że jest bezradny, a w jego kraju panuje anarchia. - To katastrofa - przyznał niedawno w rozmowie z dziennikarzem "New York Times". - Wokół tylko grabieże, masakry, gwałty, podpalenia.
Kraj spłynął krwią
Według Czerwonego Krzyża od marca, kiedy przejęli władzę, rebelianci zamordowali w samym Bangi co najmniej pół tysiąca ludzi, a z przepływającej przez miasto rzeki Ubangi mieszkańcy codziennie wyławiają okaleczone zwłoki pomordowanych ludzi.
Aby zaradzić anarchii, nowe władze z Bangi wysłały nawet do Kamerunu specjalną delegację, by przekonała do powrotu do kraju zbiegłych tam żołnierzy, policjantów i urzędników Bozize. Żołnierze b. prezydenta (żyje ich w Kamerunie ponad 3 tys.) odmówili twierdząc, że powrót byłby dla nich zbyt wielkim niebezpieczeństwem.
O powrocie do Bangi i marmurowego pałacu prezydenckiego na wzgórzu nad rzeką śni za to były prezydent Bozize, który właśnie zjechał w odwiedziny do krewnych w Paryżu i przyznał, że na wygnaniu utworzył nową partię - Front na Rzecz Przywrócenia Porządku Konstytucyjnego w Republice Środkowoafrykańskiej (FROCCA). Już raz mu się to udało. W 2001 r. z wygnania w Czadzie wywołał rebelię, a dwa lata później zdobył władzę.
Wojciech Jagielski, PAP