Po zamachach w Paryżu ISIS ściąga na siebie krwawy odwet. Tego właśnie chcą dżihadyści?
Uderzając w ciągu kilku tygodni w niemal wszystkich swoich wrogów, terroryści ISIS prowokują ich do wzmocnionej reakcji i krwawego odwetu. Być może właśnie na to liczą liderzy kalifatu, którzy w ten sposób oczekują spełnienia apokaliptycznej przepowiedni. Na bezpośrednie starcie międzynarodowej koalicji z ISIS na lądzie jak na razie się jednak nie zanosi.
16.11.2015 | aktual.: 16.11.2015 17:53
- To był akt wojny. Nasza odpowiedź będzie bezlitosna wobec barbarzyńców z Państwa Islamskiego - powiedział w reakcji na paryskie zamachy terrorystyczne prezydent Francji Francois Hollande, dodając, że Francja użyje do tego "wszelkich środków"
Podobne reakcje - obietnice brutalnego rewanżu i ataków na ISIS - wywołały także poprzednie głośne zamachy organizacji, dokonane w ciągu ostatniego miesiąca przeciwko wszystkim największym zewnętrznym wrogom kalifatu - przeciw Turcji w Ankarze, Rosji na Synaju oraz przeciwko wspieranego przez Iran Hezbollahowi w stolicy Libanu, Bejrucie. Fala ataków stanowi poważny zwrot w strategii ISIS. Dżihadyści spod czarnej flagi dotychczas główną swoją działalność skupiali na utrzymywaniu i poszerzaniu granic samozwańczego kalifatu, zaś zagraniczne zamachy organizacji były jedynie dziełem "samotnych wilków" i były jedynie drugorzędnym celem. Tymczasem coraz więcej wskazuje na to, że ostatnie zamachy były koordynowane i zlecone w Syrii przez centralę Kalifatu. Skąd ta zmiana? Wobec braku pewnych informacji, pojawiło się wiele teorii. Według głównej z nich, to wynik ostatnich problemów Państwa Islamskiego na froncie w Syrii i Iraku. W ostatnich tygodniach dżihadyści stracili kontrolę nad Sindżarem, miastem leżącym między
"stolicą" ISIS Rakką i największym miastem kalifatu Mosulem; zagrożona jest też ich kontrola nad Ramadi, 300-tysięczną stolicą prowincji Anbar w Iraku. Według tej teorii, przeprowadzenie serii spektakularnych zamachów to próba oddalenia od siebie walki i pokazania swojej siły. Problem w tym, że wywołany efekt może okazać się - i już po części - jest dokładnie odwrotny. Presja na niemal wszystkie państwa walczące z ISIS na to, by "rozprawić się" z kalifatem jest dziś większa niż kiedykolwiek wcześniej. Tym bardziej, że w odróżnieniu od innych, bardziej tradycyjnych grup terrorystycznych, Państwo Islamskie jest łatwiejszym celem do odwetu - właśnie ze względu na to, co je od nich odróżnia, czyli sprawowanie kontroli nad określonym terytorium.
Apokaliptyczne nadzieje ISIS
Być może właśnie o taką reakcję chodziło dżihadystom.
- Paryski zamach ISIS prawdopodobnie zwiększy międzynarodowe zaangażowanie militarne. Nawet jeśli utrudni to życie Państwa Islamskiego pod względem taktycznym, to oznaczać będzie jeszcze większą legitymację i prestiż w świecie dżihadu dla grupy - mówi Charlie Winter, badacz dżihadu z Uniwersytetu Stanowego w Georgii. To jednak nie jedyny powód, dla którego Państwo Islamskie może chcieć sprowokować swoich wrogów do bardziej zaangażowanej walki.
Aby zrozumieć dlaczego, należy odwołać się do ezoterycznej ideologii grupy. Wedle lansowanej przez liderów ISIS narracji, opierającej się na przypisywanej Mahometowi (lecz nie zawartej w Koranie) przepowiedni, założony na nowo przez Abu Bakra al-Bagdadiego kalifat jest narzędziem mającym przynieść na świat apokalipsę. Jak głosi przepowiednia, kalifat ma się rozrastać i rosnąć w siłę, jednak jedynie do czasu inwazji "armii Rzymu" - interpretowanej zwykle jako po prostu armię "niewiernych", w skład której wchodzić mają reprezentanci 80 krajów. Państwo Islamskie doznać ma wówczas wtedy serii klęsk, opuści je wielu bojowników i wyznawców - aż do wielkiej bitwy w niewielkiej miejscowości Dabik w północnej Syrii, gdzie dojść ma do ostatecznej rozprawy kalifatu z niewiernymi i tryumfu nad "Rzymem". Ma to być kluczowy moment przybliżający świat do apokalipsy i powtórnego przyjścia Jezusa (sic), który ma dać zwycięstwo muzułmanom.
O tym, jak żywa jest to narracja dla etosu Państwa Islamskiego świadczą wypowiedzi zwolenników na portalach społecznościowych. Kiedy do walki z ISIS przyłączyły się Stany Zjednoczone, jeden z prominentnych twitterowych dżihadystów oznajmił: "Tylko trzydzieści państw zostało, aby skompletować liczbę 80 flag, które zbiorą się w Dabiku i rozpoczną bitwę". Kiedy do koalicji przyłączyła się Turcja, internetowi dżihadyści zareagowali entuzjazmem. "Wejście Turcji pozwoli na inwazję północnej Syrii, na równinę Dabik. Bitwa końca czasów się zbliża!" - głosił jeden z tweetów.
Bez "butów na ziemi"
Wbrew oczekiwaniom dżihadystów, działania międzynarodowej koalicji przeciwko ISIS, a także Rosji, ograniczały się jak dotąd jedynie do ataków z powietrza. W walce w terenie zewnętrzne mocarstwa polegają na lokalnych siłach: Zachód i państwa arabskie - na syryjskich i irackich Kurdach oraz grupach zbrojnych syryjskiej opozycji, zaś Rosja i Iran - na szyickich bojówkach, Hezbollahu oraz syryjskiej i irackiej armii. Ta strategia przez długi czas nie przynosiła wielkich rezultatów, choć ostatnie tygodnie (a także wygrana przez Kurdów batalia o Kobane) pokazały, że siły te są zdolne do skutecznej walki z dżihadystami. Czy jednak są wystarczające, aby doszczętnie pokonać kalifat? Tu pojawiają się wątpliwości.
- Poleganie na siłach lokalnych nie wystarczy. Ale warunkiem naziemnej inwazji musi być porozumienie się ze wszystkimi lokalnymi siłami i mocarstwami. W przeciwnym wypadku będziemy mieć do czynienia z tym, czym w przypadku Afganistanu i Iraku - uważa Gustav Gressel, analityk Europejskiego Centrum Stosunków Międzynardowych w Berlinie.
Właśnie obawa przed powtórką z tych interwencji - przed tysiącami ofiar wśród żołnierzy i niekończącej się wojnie partyzanckiej - jest główną przyczyną dla której państwa Zachodnie stanowczo odżegnywały się dotąd od pomysłów lądowej inwazji. Jednak nawet, jeśli okazywałyby wolę wysłania wojsk lądowych, to efektywna inwazja byłaby praktycznie niemożliwa bez uprzedniego szerokiego porozumienia stron syryjskiej wojny domowej - zarówno sił zewnętrznych, jak i lokalnych. Do tego jest jeszcze daleko, choć pierwsze próby zostały podjęte. W Wiedniu odbyły się dwie rundy rozmów pokojowych w sprawie wojny w Syrii (jak dotąd bez rezultatów - ani udziału stron wojny domowej). Zaś jak zapowiedział w poniedziałek prezydent Francji Francois Hollande, jego kraj będzie rozmawiał o możliwościach "połączenia sił" z Rosją i Iranem w walce z ISIS. Jak dodał, kampania przeciw dżihadystom będzie także wkrótce przedmiotem obrad Rady Bezpieczeństwa ONZ. Do tego, przyjętą przez siebie zasadę "żadnych butów na ziemi" złamali już
Amerykanie, anonsując na początku listopada wysłanie do Syrii wojsk specjalnych, mających wspomagać i szkolić bojowników walczących z ISIS.
W obecnej chwili szanse na bezpośrednie uderzenie w kalifat są jednak małe. Zdaniem Tobiasa Borcka, specjalisty ds. Bliskiego Wschodu z Uniwersytetu Exeter w Anglii, najbardziej prawdopodobną reakcją na zamachy będzie intensyfikacja dotychczasowych działań i strategii. - To nie będzie drugi Afganistan. Owszem, spodziewam się, że Francuzi będą agresywni, ale będzie po prostu oznaczać więcej nalotów. Możliwe jedynie, że podobnie jak ostatnio USA, także Francuzi wyślą do Syrii swoje wojska specjalne - przewiduje Borck.
Na spełnienie swoich apokaliptycznych wizji dżihadyści bedą zatem musieli jeszcze poczekać. Ale oznacza to również, że zniszczenie kalifatu może zająć jeszcze długi czas.