Uwaga!

Ta strona zawiera treści przeznaczone
wyłącznie dla osób dorosłych.

Ołena, 45 lat. Iwanków© WP Maciej Stanik | Maciej Stanik

Po ukraińsku kończyny to "końcówki". Koniec ciała

Nie słyszałam świstu. Nie czułam bólu. Nogi piekły, płonęły. Spojrzałam na nie. Stopy na miejscu. W połowie łydki krwawa miazga. Rozdrobniona kość. Rozerwane mięśnie. Od razu zrozumiałam, że nie mam już nóg.

Oto #TOP2022. Przypominamy najlepsze materiały mijającego roku.

***

Kijów. "Bawół", 20 lat

Nie zdradza prawdziwego imienia. Woli, kiedy nazywają go Bawół. Taki pseudonim nadano mu w pułku Azow. Jest szczupły, umięśniony. Rysy twarzy dziecinne, policzki jeszcze niegolone. Patrzy poważnym wzrokiem. Dobiera słowa.

W miejscu lewej nogi - aluminiowa proteza. Patrzy na nią. Jest cała w patriotycznych naklejkach, żółto-niebieskich wstążkach.

Bawół. Stracił nogę podczas bitwy o Mariupol
Bawół. Stracił nogę podczas bitwy o Mariupol© WP | Maciej Stanik

- Czuję się, jak bohater z filmu o weteranach. Mam 20 lat. Przeżyłem piekło. Mam metalową nogę. Tylko mnie nie śnią się koszmary po nocach. Służba w pułku Azow to najlepsze, co miałem w życiu.

Bawoła wychowała matka. Od dziecka wyobrażał siebie jako żołnierza jednostki specjalnej. Po wybuchu wojny w Donbasie odliczał dni do pełnoletności. Ćwiczył. Przygotowywał się. W dniu rosyjskiej inwazji już od dwóch lat stacjonował w bazie Azowa w Mariupolu.

- Nie chcieliśmy dopuścić do walk w mieście. Taka wojna oznacza ofiary wśród cywilów. Ale Rosjanie nacierali. Palimy ich czołg. Pół godziny później pojawia się kolejny. Kładziemy pięćdziesięciu ich ludzi. Rzucają do boju drugie tyle. Cofamy się coraz bliżej miasta. Walczymy o każdy budynek. Oni próbują brać pozycje żywą siłą. Jeśli nie udaje się, wysyłają czołgi. Budynek płonie, zawala się. My przenosimy się do kolejnego. Blok po bloku. Aż do Azowstalu. 

Ciągły ostrzał. Ranni. Zabici. Giną kumple, których rano częstowałeś fajkiem. Robisz swoje. Nie możesz pozwolić na słabość. Jeśli dasz jej miejsce, będzie rosła. Znajdzie ujście. Wtedy jest po tobie. Jestem tego przykładem.

Mamy z Elfem zadanie bojowe. Musimy wejść na wyższe piętra bloku przy ul. im. Kuindży i zniszczyć wrogi czołg. Wejście do budynku jest zaryglowane. Dzwonię do dowództwa. W środku są nasi. Zaraz zejdą i otworzą. Czekamy na schodach przy klatce schodowej. 

Słyszę świst. Długi. Patrzę na Elfa. Mówię, że to pocisk moździerzowy. Zapewne kaliber 120. Chyba leci daleko. Nagle wybuch. Mnie odrzuca jak piórko, choć w całym ekwipunku ważę ponad sto kilogramów. Szok. Krzyczę na całe gardło. Po chwili reflektuję się. Nic mnie nie boli. Milknę. 

Elf ciągnie mnie w kierunki piwnicy. Kolejny wybuch. Ogłuszenie. Elf pada. Ma rozerwaną łydkę. Pełznie sam w ukrycie. 

Podnoszę głowę. W wewnętrznej stronie uda wielka dziura. Krew, kawałki kości, rozerwane mięśnie. Nic nie boli. Obok pali się samochód osobowy. Przypieka mi bok. Nie mogę się ruszyć. To już koniec - myślę. Wspominam matkę. Będzie cierpieć. Przepraszam ją w myślach. Pogrążam się coraz bardziej. 

Wtedy słyszę głos Elfa. Brzmi paskudnie. Wybuch uszkodził mu struny głosowe. Woła mnie z piwnicy: "Dawaj pełznij, pełznij!". Irytuje mnie. Chyba umrę od jego głosu. Opieram się na łokciach, ciągnę za sobą ranne nogi. Spadam do piwnicy głową w dół. Prawa noga sterczy na zewnątrz. Lewa bezwładnie opada mi prosto na twarz. Odrzucam ją na bok. Wpełzam głębiej. 

Pojawiają się chłopaki. Szybka akcja. Nakładają stazy taktyczne, zatrzymują krwawienie. Chwilę później jestem w samochodzie ewakuacyjnym. 

Azowstal. Wielka piwnica. Ciemno. Zapach krwi i gnoju. Mnóstwo rannych. Układają chłopaków na podłodze. Niektórzy milczą. Inni krzyczą z bólu. Najbardziej cierpią poparzeni. Ja leżę cicho. Mnie nie boli. Ani gangrena, która zaczynie się kilka dni później, ani rany po amputacji. Boli, że jestem bezużyteczny. Zjadam prowiant, który bardziej się przyda walczącym chłopakom. 

Mówią o ewakuacji. Jest ryzykowna. Helikoptery przelatują nad pozycjami Rosjan. Część już strącili. Nie waham się. Nie chcę zajmować miejsca.

W powietrzu ostrzeliwują nas z działa. Pilot umiejętnie manewruje. Lądujemy w Dnieprze. Szpital wojskowy. Na wstępie otaczają mnie lekarze i pielęgniarki. Uwijają się jak mrówki. Wykonują wszystkie badania. Świeża pościel. 

Zaczynam czuć ból. 

Ból gojącej się rany jest nieznośny. Jeszcze gorszy jest ból fantomowy. Nawet teraz go czuję. Dokładnie wyczuwam fakturę skarpetki na pięcie. Czuję, jak duży palec opiera się o czubek buta. Jak cała noga sztywnieje. Jak przechodzą przez nią jakby uderzenia prądem. Chcę ją wyprostować. Rozruszać. 

Bawół unosi dłonią protezę. "Metalowa noga" natychmiast zgina się w przegubie kolanowym. 

- Moje życie już nigdy nie będzie takie, jak przed wojną. Nie wrócę do kick-boxingu. Nie pojadę na motorze. Możliwe, że nigdy nie poprowadzę samochodu. Ale niczego nie żałuję. Straciłem nogę broniąc ojczyzny. Tylko dręczą mnie wyrzuty sumienia. Zostawiłem chłopaków.

Kto wie - może kiedyś wrócę do wojska? 

Lwów. Maksym, 35 lat

Plątanina ponurych korytarzy. Ciężkie szpitalne powietrze przesiąknięte środkami do dezynfekcji. Czteroosobowa sala. Na ścianie obrazek przedstawiający chrzest Jezusa. 

Artem i Maksym leżą obok siebie. Pośrodku szafka. Rozpuszczalna kawa, herbata, wafle ryżowe. Wszystko na spółkę. Poznali się tu, we Lwowie. Jeden stracił stopę. Drugi obie nogi poniżej kolan.

Artem miał więcej szczęścia. Nic nie pamięta. Stał na ulicy w Pokrowsku, w obwodzie donieckim. Coś leci. Huk. Eksplozja. Następne wspomnienie już z karetki. Piekielny ból. 

Artem stracił stopę w ataku rakietowym.
Artem stracił stopę w ataku rakietowym. © WP | Maciej Stanik
Artem stracił stopę. Jego sąsiad Maksym obie nogi poniżej kolan
Artem stracił stopę. Jego sąsiad Maksym obie nogi poniżej kolan© WP | Maciej Stanik

Maksym pamięta wszystko. Każdy detal. 

Włosy ma siwe. Skórę bladą. Pochodzi z okolic Mikołajowa. Chciał iść na front. Złożył dokumenty. Czekał na odpowiedź z biura poborowego.

16 kwietnia. Dochodzi północ. Działka pod miastem. Stoją z sąsiadką Irą na schodkach przed domem. Palą papierosy. Coś leci. Zapewne dron. Trzeba schować się do domu. Zanim otworzą drzwi, słyszą wybuch. Fala uderzeniowa odrzuca Maksyma w bok. 

- W uszach dzwoni. Nic nie słyszę. Nogi pieką, jakby płonęły. Zamiast spodni mam szorty. Poniżej kolan krwawa miazga. Kawałki kości. Rozerwane mięśnie. Prawa stopa trzyma się tylko na skórze. Patrzę na Irę. Leży kilka metrów dalej. Obok jej noga. Ma ranę na klatce piersiowej. 

Podciągam się na łokciach. Czuję, jak rany ociera chropowata betonowa posadzka. Zimny metal. Pięta zaczepia się o wszystko, naciąga skórę. Czuję ból, adrenalinę. W głowie pulsuje jedna myśl: wykrwawiam się. Muszę dopełznąć do domu. W przedpokoju zrywam firanki z okna. Przywiązuję tuż nad raną. Ściskam ile mam sił. 

Krzyczę do Iry. Musi zrobić to samo. Pełznąć. Ona próbuje. Nie daje rady. Ma przy sobie komórkę. Dzwoni na pogotowie. Karetki nie puszczą. Trwa zmasowany ostrzał. Ira jęczy, płacze. Mówi, że to koniec. Dzwoni do syna. Żegna się z nim, żegna się z wnuczką. Krzyczę do niej, żeby się nie wygłupiała. "Pełznij, walcz!". Czuję zmęczenie. Oczy się zamykają. Ból mija. Lekkość. 

Z otchłani wyrywa mnie gwałtowny, nieznośny ból. Czuję smród spalonego mięsa. Stopy spuchły. Wydają się ogromne. Wołam Irę. Nie odpowiada. Krzyczę ile mam sił. Cisza. Znowu tracę świadomość. Wybudzam się. Nie mogę uwierzyć, że wciąż żyję. Myślę o matce. Przepraszam ją. Nie dotrzymałem słowa. Nie zrobiłem tego, o co mnie prosiła przed śmiercią. I już nie zrobię.

Otwieram oczy. Jest już jasno. Słyszę odgłosy. Są coraz bliżej. Wchodzą wojskowi. Ładują mnie na nosze. Wynoszą. Ira dalej leży przed domem. Miała 52 lata. 

  • W języku ukraińskim kończyny to właśnie końcówki. Koniec ciała
  • Maksym: "Mózg nie przyjmuje, że tej części ciebie już brak. Czasem cały dzień swędzi mnie kostka"
  • Maksym: "Ciało jest dziwnie lekkie. Nie mogę uwierzyć, że nie mam końcówek"
[1/3] W języku ukraińskim kończyny to właśnie końcówki. Koniec ciała Źródło zdjęć: © WP | Maciej Stanik

Głos Maksyma się załamuje. Odwraca głowę. Patrzy na drzewa za oknem. Potem na kikuty swoich nóg.

- Ciało jest dziwnie lekkie. Nie mogę uwierzyć, że nie mam końcówek.

W języku ukraińskim kończyny to właśnie końcówki. Koniec ciała.

- Mózg nie przyjmuje, że tej części ciebie już brak. Czasem cały dzień swędzi mnie kostka. W nocy budzę się z bólu. Jest ostry, nerwowy. Jak porażenie prądem. Przechodzi impulsem od kolana do stopy. Leżę, patrzę w sufit. Zaciskam zęby. Czasem lepiej nie spać. We śnie znowu przenoszę się do przedpokoju w domu na działce. Widzę siebie. Leżę tam na podłodze, umieram. A potem przychodzi ranek. Artem też miał bezsenną noc. Rozumiemy się bez słów.

W ciągu dnia jest lżej. Myśleć o przyszłości. Niedługo wyjadę za granicę. Rehabilitacja, dopasowanie protez. Nauka chodzenia od nowa. Nauka życia od zera. Przed wojną byłem kucharzem. Kim teraz będę? Nie wiem. Wierzę, że jeśli Bóg pozwolił mi przeżyć, jest w tym jakiś cel.

Lwów. Oksana

Oksana siedzi na szpitalnym łóżku. Uczesane włosy. Delikatny makijaż. Ubrana w biały t-shirt i krótkie spodenki. Na udach czerwone paski. Rany po operacji przeszczepu skóry. Kikut prawej nogi zabandażowany. Lewa łydka zdeformowana, opuchnięta. Wybuch rozerwał ją na strzępy. 

Oksana nie widziała córki od dwóch miesięcy
Oksana nie widziała córki od dwóch miesięcy © WP | Maciej Stanik

- Ludzie patrzą na moje nogi. Widzę to. Już nigdy nie będę wyglądać jak dawniej. Pogodziłam się tym. Od razu wiedziałam, że stracę nogę.

Przed wojną Oksana długo nie może znaleźć pracy. Po wielu miesiącach w końcu zatrudnia się w kawiarni. Z 10-letnią córką Sofijką przeprowadzają się do Hulajpola w obwodzie zaporoskim. Wynajmują mały domek z ogródkiem. Nowa szkoła, nowi przyjaciele. Nie chcą wyjeżdżać, kiedy zaczyna się inwazja. Ale kiedy Rosjanie ostrzeliwują okolicę z Gradów, przenoszą się pod Dniepr.

Żyją z zasiłku. Oksana czasem wpadała do domu. Warzywa z ogródka odciążają domowy budżet. 

- Tego dnia przyjechałam rano. Z daleka było słychać dźwięki ostrzału. Nauczyłam się je rozróżniać. Wiedziałam, że strzelają nasi. Z czołgu.

Nakarmiłam koty. Posprzątałam. Wzięłam motyczkę i poszłam do ogródka. 

Pieliłam pomidory. Nie było słychać świstu. Od razu wybuch. Nagle. Kilka metrów ode mnie. Rzucam się na ziemię. Mocno przyciskam dłonie do uszu. W powietrzu unosi się kurz, wirują liście. Kolejny wybuch. 

Panika. Nie mogę się podnieść. Nie czuję nóg. Po chwili zaczynają piec. Podnoszę głowę. Widzę, że stopa jest cała, ale leży niemal osobno. Kość roztrzaskana. 

Krzyczę. Boję się wykrwawić. Nie chcę umierać. Mam córkę. Przybiegają sąsiedzi. Wzywają pogotowie. Sąsiad nakłada na jedną nogę stazę taktyczną. Na drugą zwykłą gumę uciskową. Błagam sąsiadkę, aby przyniosła wodę. Nogi płoną. Wraca z miską i ręcznikiem. Nie myślę o tym, że leżę na ziemi. Polewam rany zimną wodą. Czuję ulgę. Ziemia miesza się z krwią i wodą. Chcę spać, ale boję się nie obudzić. 

Mimo trwającego ostrzału karetka przyjeżdża w kilkanaście minut. Szpital w Hulajpolu. Lekarze robią przyżeganie (przypalanie ran –red.). Piecze, ale zatrzymuje krwawienie. Znowu karetka. Półtorej godziny do Zaporoża. Amputacja. Czyszczenie ran. Kolejna operacja. Wyciąganie ułamków.

Pierwsze trzy dni o niczym nie myślę. Nic nie rozumiem. Wiozą na operację. Przywożą z powrotem. Dochodzę do siebie po znieczuleniu. Wspominam moment wybuchu. Łzy. Panika. Boję się nocy. Wtedy wszystko się nasila. Nigdy nie wrócę do tamtego domu. 

Dzwoni mama. Jest bardzo zestresowana, ale daje mi wsparcie. Mówi, że nie wolno się poddawać. Biorę jej słowa do siebie. Rozmawiam z psychologiem. Ataki paniki mijają. Znowu śpię po nocach. W ciągu dnia znoszę wszystkie procedury. Najbardziej boli zmiana opatrunków. Przysychają do ran. Pielęgniarki je oddzierają. Aparat próżniowy odsysa płyn z kikuta. Rany się goją.

Po miesiącu ewakuacja do Lwowa. Tu też prawie miesiąc. Teraz rehabilitacja. Wyjazd za granicę. Protezowanie. Nauka chodzenia. Nikt nie wie, ile czasu to potrwa. 

Oksana sama przechodzi z łóżka na wózek. Nie chce pomocy. Wszystko stara się robić sama. Kilka dni temu lekarze pozwolili jej wyjechać na szpitalny dziedziniec. Od dwóch miesięcy nie była na zewnątrz. Lato cudownie pachnie.

- Tęsknię za córką. Ale nie chcę, żeby widziała mnie w takim stanie. Mój ból. Moją bezradność. W jej wyobraźni urwana noga mamy sama odrośnie. Więc niech tak się stanie. Zobaczy mnie już z protezą. Kiedy będę sama chodzić.

 Iwanków. Ołena, 45 lat

 Piętrowy dom na górce. Na tyłach ogród. Za nim podmokła łąka. Bujna zieleń. W domu idealny porządek. Szeroki korytarz z boazerią. W salonie fortepian, na nim rodzinne zdjęcia. Obok stolik kawowy, zastawiony lekarstwami. Przeciwbólowe, nasenne, antybiotyki...

  • Ołena. Rosjanie zrzucili na jej wieś bombę kasetową.
  • Ołena mówi, że może byłoby jej łatwiej zaakceptować ten stan, gdyby wiedziała, po co ma żyć. Ale nie wie. W tym samym ataku, w którym została ranna, zginął jej syn
  • Ołena: Chciałabym wstać i pójść. Popracować w ogrodzie. Ugotować obiad. Nie być obciążeniem dla męża
  • Ołena. W jej ciele na zawsze pozostaną odłamki. Nie może pogodzić się z widokiem swoich okaleczonych nóg
[1/4] Ołena. Rosjanie zrzucili na jej wieś bombę kasetową.Źródło zdjęć: © WP | Maciej Stanik

Ołena siedzi na tapczanie. Ubrana w czarną sukienkę. Jest drobna. Krucha. Dotyka kikuta lewej nogi, gładzi, masuje. 

Mówi cicho, powoli. 

- Chciałabym wstać i pójść. Popracować w ogrodzie. Ugotować obiad. Nie być obciążeniem dla męża. Próbowałam sama usiąść na wózek. Odjechał. Upadłam na niezagojoną kość. Noga cała posiniała. Boli. 

Ołenie ciężko utrzymać równowagę. Na prawej łydce nie ma mięśni. Oderwał je odłamek. Rana się zagoiła, ale skóra jest cieniutka. Widać, jak pulsuje pod nią krew w żyłach. 

Ołena patrzy na swoje nogi. Nie może się pogodzić z tym widokiem. Lewa amputowana poniżej kolana. W udzie dziura. Łydka okaleczona. Skóra usiana dziesiątkami czarnych kropek. Odłamki, które na zawsze pozostaną w jej ciele. Może byłoby jej łatwiej zaakceptować ten stan, gdyby wiedziała, po co ma żyć. Ale nie wie. Wygląda jak cień. Podobnie jak jej mąż Wołodymyr. 

Iwanków jest położony 80 km od Kijowa. Tyle samo jest do białoruskiej granicy. 50 km do Czarnobyla. Rosjanie zajęli miasteczko już w pierwszych dniach inwazji. Ołena, Wołodymyr i ich 14-letni syn Iwan uciekli do domu dziadków we wsi Rozważów. Stamtąd mieli ewakuować się do Żytomierza. 

- Samochód już był zapakowany. Mąż jeszcze krzątał się w domu. Iwan poszedł do sąsiadów zanieść resztki jedzenia. Ja stałam na podwórku. Nie słyszałam świstu ani innych dźwięków. Zobaczyłam tylko, że leci coś podobnego do flary. Pięknie się iskrzyło. 

Parę sekund później wybuch. Drugi. Fala uderzeniowa odrzuca mnie w bok. Szok. Ogłuszenie. Chyba coś złamałam. Patrzę na nogi. Krew. Łydka wykręcona o 180 stopni. Wypluwam zęby. Tracę świadomość. Otwieram oczy. Sąsiadka opatruje rany. Przybiega mąż. Mówi, że Iwana już nie ma. Nic nie rozumiem. 

Podnoszą mnie. Krzyczę z bólu. W samochodzie trzymam Iwana za rękę. Jest ciepła. Lekarze na pewno go odratują. 

Szpital w Iwankowie. Chaos. Wielu rannych. Dzieci, dorośli. Najpierw lekarze reanimują 12-latka, syna sąsiadów. Umiera. Potem biorą mnie na operacyjny stół. Pierwszą amputację przeprowadzają nożyczkami. Stopa wisi na strzępach skóry.

Intensywna terapia. Jestem podłączona do aparatury. W szpitalu zimno. Nie ma ani wody, ani światła. Utrzymują mnie przy życiu dzięki generatorowi prądu. Mąż miota się po znajomych. Szuka paliwa. Każdy litr na wagę złota. 

Ołena przeszła siedem operacji.
Ołena przeszła siedem operacji.© WP | Maciej Stanik

Pytam lekarzy, gdzie jest mój syn, ale nikt nie odpowiada. Każą mi odpoczywać. W końcu mąż wszystko opowiada. Rosjanie zrzucili bombę kasetową. To taka rakieta, która rozdziela się podczas lotu na dziesiątki mniejszych pocisków. One wybuchają, uwalniając setki odłamków, metalowych wiórów. Nie burzą ścian, ale zabijają wszystko, co żywe. 

Jeden z pocisków wybuchł metr ode mnie. Iwan wtedy wchodził do domu sąsiadów. Wystraszył się. Zamiast zostać w ukryciu, rzucił się do domu. Otworzył drzwi i od razu upadł. Odłamek trafił go prosto w serce.

Wołodia pochował go w ogródku, pod kaliną. 

Nie wierzę w to. Zapadam się w bólu. 

Amputowana noga gnije. Pielęgniarki wyciskają ropę rękami. Skóra czarnieje. Lekarze amputują jeszcze wyżej. Nie wiedzą, jak leczyć złamanie nad kolanem. Nie ma jak zrobić rentgenu. Wkręcają szyny intuicyjnie. 

Rosyjskie wojska wycofują się z obwodu kijowskiego. Kilka dni później ewakuują nas specjalnym samochodem. Rozbitymi i zaminowanymi drogami jedziemy do Kijowa. 

Kolejne operacje. Łącznie siedem. Lekarze przypisują duże dawki antybiotyków. Włosy wypadają. Rozwolnienie wykańcza. Czuję dyskomfort. Nie wstaję z łóżka. Na szczęście Wołodia jest w pobliżu. Przynosi mi basenik. 

Oczy Ołeny wilgotnieją. Zaczerpuje powietrza. Minęło już prawie cztery miesiące. Ale ona wciąż nie może uwierzyć, że Iwan nie żyje. Był oczkiem w głowie. Grał na fortepianie, flecie, saksofonie. Podnosił ciężary. Jeździł na olimpiady z matematyki. Wstawał o piątej nad ranem, żeby pomóc rodzicom przy gospodarstwie. 

- Nie wiem, jak nieść ten krzyż dalej. Ludzie mówią, że trzeba cenić każdą chwilę. A ja chciałabym, żeby życie przeminęło szybko. Nie wierzę, że z czasem będzie łatwiej.

Lwów. Staś, 12 lat

Siostra prowadzi Stasia pod łokieć. Chudy, wysoki chłopiec. Ubrany w szpitalny szlafrok. Stąpa ostrożnie, trochę się chwieje. Na głowie ma opatrunek przywiązany elastyczną siatką.

W korytarzu na Stasia czekają rodzice. Mają dla niego maliny. Matka głaszcze go po ramionach. Bierze dłonie w swoje ręce. Ojciec odwraca się. Ociera łzy. Chłopiec uśmiecha się zadowolony, ale wbija wzrok w podłogę. Jest zawstydzony uwagą.

Staś z rodzicami i siostrą.
Staś z rodzicami i siostrą. © WP | Maciej Stanik

Staś przyjechał do Lwowa kilka dni temu. Podróż ewakuacyjnym pociągiem z Charkowa bardzo mu się podobała. Lekarze byli obcokrajowcami. Mówili po angielsku. Częstowali lodami. Puszczali bajki. Choć nie wszyscy pacjenci oglądali. Część dzieci była w stanie śpiączki. Aparatura cały czas pikała. 

Lekarze mówią, że Staś jest szczęściarzem. Nie dawali mu szans na przeżycie. Nie z tak rozległą raną czaszki.

Ale Staś żyje. Wstał z łóżka po tygodniu. Ma zaniki pamięci, ale zachowuje się jak dawniej. Jest spokojnym, skupionym na swoim świecie chłopcem. 

Tylko źle znosi syreny. Jak włączają alarm przeciwlotniczy, sztywnieje. Wciska się w poduszkę. Potem cierpi na ból głowy. 

Lekarze mówią, że Staś jest szczęściarzem. Nie dawali mu szans na przeżycie.
Lekarze mówią, że Staś jest szczęściarzem. Nie dawali mu szans na przeżycie. © WP | Maciej Stanik

- Staś nie pamięta, jak został ranny. Tym lepiej dla niego – mówi jego siostra Oksana. 

Był wtedy z rodzicami we wsi Hruszuwaha, 130 km od Charkowa. 

Piąta nad ranem. Staś śpi w swoim łóżku. Zaczyna się ostrzał. Rosjanie odpalają wyrzutnie rakietowe typu "Grad". Jeden z pocisków wybucha w powietrzu. Jego trzymetrowy metalowy kontener spada na dach. Sypią się odłamki, lecą cegły. 

Ojciec rzuca się ratować syna. Rękoma rozgarnia gruzy. Znajduje chłopca pod łóżkiem. Staś charczy, jakby nie mógł oddychać. Jest cały w kurzu. Widać tylko wielkie, przerażone oczy. Krwawi. Ojciec przyciska kołdrę do głowy. Przybiegają sąsiedzi. Pomagają przenieść Stasia do samochodu. Sąsiadka blednie. "On nie ma połowy głowy" - mówi. 

W połowie drogi Stasia przyjmuje karetka. Szpital w Charkowie. Pilna operacja. Trwa pięć godzin. Lekarze usuwają roztrzaskane kawałki czaszki. 

Po operacji Staś jest w śpiączce. Lekarze nie chcą dawać nadziei: raczej się nie wybudzi. A jeśli nawet, nie będzie już tym samym dzieckiem. Czeka go niepełnosprawność. Intelektualna, fizyczna. 

Staś wybudza się po dziewięciu dniach. Nie pamięta rodziców. Ale rozpoznaje siostrę. Oksana jest o 10 lat go starsza. Zawsze byli blisko.

Oksana opiekuje się bratem. Jest o 10 lat starsza.
Oksana opiekuje się bratem. Jest o 10 lat starsza. © WP

Szpital jest przepełniony. Ranne dzieci śpią na korytarzu. Okna pozaklejane, zabezpieczone workami z piaskiem. Wyją syreny, personel gasi wszystkie światła. 

We Lwowie jest inaczej. Przestrzenna sala. Wielkie okna. Dużo światła. Staś ogląda filmiki na YouTubie, gra w Minecrafta. Kiedy mu się nudzi, rysuje. Siostra mówi, że ma talent.

Cały czas jest przy Stasiu. Zdejmuje mu z głowy opatrunek. Ubytek w czaszce jest duży, ale szwy dobrze się goją. Delikatnie dezynfekuje je gazikiem. Nakłada nowy opatrunek z roztworem jodyny. Jeszcze parę tygodni i kolejna operacja. 

Chirurdzy wszczepią sprowadzony z zagranicy implant czaszki. Ubytek kości będzie niewidoczny. 

Kijów. Dmytro "Fin", 28 lat

Łagodna twarz. Ruda, starannie przycięta broda. Duże, brązowe oczy. Kelnerki w kawiarni zerkają na jego wysoką sylwetkę. Widzą pusty rękaw schowany do środka bluzy. Brak wskazującego palca na prawej dłoni. Rozpoznają go. Tak, to ten zwiadowca o pseudonimie "Fin". Trafił w zasadzkę. Ciężko ranny dwie doby pełzł na pozycje do swoich. 

Kelnerki nabierają odwagi. Podchodzą do stolika. Dziękują. Proszą, aby przyjął poczęstunek, zgodził się na wspólne zdjęcie. Dmytro trochę się wstydzi, ale zgadza. 

- Nieznajomi ludzie zaczepiają mnie na ulicy. Dziękują. Wołają za mną: Slava Ukraini! Czasem sam nie wiem, jak reagować. Straciłem rękę. O mały włos nie umarłem. Ale wiedziałem na, co się piszę. Takie są minusy mojej pracy.

Od siedmiu lat służę w wojsku. Trzy lata w Gwardii Narodowej. A od 2018 w jednostce specjalnej batalionu im. gen. Kulczyckiego, który sformowano z ochotników z Majdanu. Zjeździłem całą linię frontu. Od początku inwazji na pełną skalę byłem na wschodzie. Obwody ługański, charkowski, doniecki. Ostatnie miejsce dyslokacji - wieś Jakowliwka. Parę uliczek. Dookoła pola. Wąski sosnowy lasek. Miejsce ważne strategicznie, bo leżące na trasie Bachmut - Lisicziańsk.

Przyjechaliśmy tam i dowództwo od razu wysłało nas na zadanie bojowe. Oczyścić las z Rosjan, zająć wzgórze.

Noc jest czarna. Ani jednej gwiazdy. Nasza grupa liczy dwadzieścia osób. Tylko trzy mają noktowizory. Poroniony pomysł. Hałasujemy jak stado dzików. Czekamy do rana. Upał. Nikt nie ma przy sobie choćby łyka wody.

Rano przeczesujemy las. Jest czysto. Ale zamiast zaznaczonego na mapie wzniesienia - dołek. W krzakach stoi "bochenek" - samochód, którym w ukraińskim wojsku przewożą rannych. Obok kręcą się żołnierze. Ktoś mówi, że nasi. Idziemy na zwiady. Widzą nas. Z daleka krzyczą: "Swoi, swoi". Po odgłosach rozumiem, że jest ich dużo. Biegają. Zajmują pozycje. 

Zaczyna się ostrzał. Karabiny, moździerze. Widzę, jak przez kolegę z przodu kule przechodzą na wylot, zostawiając za sobą w powietrzu czerwone smużki krwi. 

Dmytro dwie doby spędził ciężko ranny w lesie.
Dmytro dwie doby spędził ciężko ranny w lesie.© WP | Maciej Stanik

Padamy w łan pszenicy. Musimy dopełznąć do lasu. Wrócić ze wsparciem. Jest nas trzech. Jeden ranny. Ciągniemy go. Ziemia jest sucha. Grudy twarde jak kamienie. Zginam kolana, odpycham się. Podciągam rannego. A nad nami piekło. Świst. Wybuchy. Setki kul wpadają w pszenicę. Uderzając w grunt trzeszczą jak petardy.

Czuję ostry ból. Dłoń we krwi. Kość strzaskana. Wskazujący palec wisi na samej skórze. Kładę się na ziemię. Znowu ból. Tym razem bardzo silny, nie do wytrzymania. Kula wchodzi w ramię na wysokości rękawa. Wychodzi pod obojczykiem. Mam uszkodzoną arterię, czuję, jak uchodzi ze mnie energia. Słabnę z każdą sekundą, w ustach robi się sucho. Podpełza kolega. Nakłada na ranną rękę stazę. Pomaga zdjąć hełm, broń, kamizelkę. Za ciężkie są, aby pełznąć w nich dalej.

Tracę świadomość. Wybudzam się. Proszę, żeby kolega zadzwonił do mojej żony. Będę umierać. Znowu odpływam. Kolega nakłada mi młode zboże na twarz. Czuję ulgę - choć przez chwilę słońce nie pali. Ale on wpycha mi zboże do ust. Każe żuć, żeby wycisnąć choć trochę płynu. Żuję. Nie pomaga. Mam usta pełne łodyg. Nie mam siły ich wypluć. 

Postanawiamy się rozdzielić. Tak szybciej wezwiemy posiłki. Zostaję sam. Wypełzam ze zboża w krzaki. Czuję się, jakbym był bardzo pijany. Kładę się na plecy. Nagle przestaje boleć. Pić już się nie chce. Czuję euforyczną lekkość. Przyszedł mój czas. Taka psia śmierć. Nie w boju, nie z bronią w ręku. Samotna, w krzakach. Umrę tu, nikt nie znajdzie mojego ciała, nie pochowa. Rodzinie powiedzą, że zaginąłem. Latami będą cierpieć, łudzić się nadzieją, że wrócę z niewoli. Nie, nie zasłużyli na to. 

Otwieram oczy. Natychmiast tego żałuję. Ból wraca, a razem z nim pragnienie. Widzę obok rów. Na dnie mała kałuża. Turlam się. Chłepczę wodę razem z mułem, piaskiem. Jakbym pił eliksir. Siły wracają. Pełznę dalej. Piję z kolejnych kałuż. 

Palec boli. Majta się to w jedną, to w drugą stronę. Wyciągam nóż. Ściskam go między kolanami. Próbuję piłować skórę i resztkę mięśni, na których palec się trzyma. Przecinam jedną trzecią. Nie mam więcej sił. Nóż wypada.

Dmytro: "Czytałem literaturę wojskową. Interesowałem się wszystkim, co mogło poszerzyć moje kompetencje. Co teraz? Dobry chłopak to nie zawód"
Dmytro: "Czytałem literaturę wojskową. Interesowałem się wszystkim, co mogło poszerzyć moje kompetencje. Co teraz? Dobry chłopak to nie zawód"© WP | Maciej Stanik

Budzę się. Jest noc. Dygoczę z zimna. Zmokłem, czołgając się w rowie. Nie wiedziałem, że ludzkim ciałem może tak trząść. Podnoszę głowę. W krzakach stoi samochód. Nasz. Gwiżdżę po cichu. Nie odpowiadają. Próbuję się podnieść. Przewracam. Znowu budzę się z zimna. Widzę samochód, ale inny. Pełznę. Gwiżdżę. Wokół auta kręcą się chłopaki, nie słyszą mnie. Podpełzam jeszcze bliżej. Samochód znika. 

Jest ranek. Wypełzam na słońce, żeby się ogrzać. Rozglądam się. Dołek, kępka zielonej trawy. Musi tam być woda. Kałuża ma z półtora centymetra głębokości. Pokryta warstwą białej piany. Śmierdzi stęchlizną. Nie chcę tego pić. Kalkuluję. Od odwodnienia umrę szybciej niż od zatrucia. Biorę łyk. Jest chłodna i smaczna. Piję do woli. 

Z górki schodzą wojskowi. Poznaję ich twarze. Radość, ulga. Mówię im: Chłopaki, zabierzcie mnie do Kramatorska. Jest ze mną źle. Dowódca patrzy na mnie. Mówi: "Mamy tu zadanie bojowe. Zgarniemy cię w drodze powrotnej". Znikają. Otwieram oczy, a po nich ani śladu. Przykre. Czemu mnie tak potraktowali? Tyle lat razem, a porzucili mnie na śmierć.

Leci dron. Odwraca się kamerą w moją stronę. Na pewno mnie szukają. Nie mogę się podnieść. Ruszam nogami. Po chwili wybuch. Pracują moździerze. Ziemia leci na mnie. Nie mogę się ruszyć.

Budzę się. Nade mną stoi dwóch chłopaków. Mówią mi: "Przynieśliśmy ci colę, energetyk i zieloną herbatę". Czuję się taki szczęśliwy. Proszę ich o herbatę. Ale oni wymieniają spojrzenia. "Najpierw trzeba przenieść karabiny maszynowe" - mówią. Zgadzam się. Pełznę, ciągnę za sobą karabin. Jest potwornie ciężki. 

Otwieram oczy. Nie ma ani chłopaków, ani herbaty. Postrzelona ręka boli. Spuchła. Waży z dziesięć kilo. Nie mogę nią ruszyć. Przyglądam się niej. Wygląda jak karabin. Znowu dałem się nabrać. 

Płaczę. Myślę: nie mam już przyjaciół. Nie mam już siły. Powieki robią się ciężkie. Zaczynam odpływać. Z otchłani wyrywa mnie głos: "Kim jesteś?". Widzę wojskowych. Wyglądają inaczej. Realistycznie. Kiedy grupa idzie na zwiady, jeden zostaje ze mną. Patrzy na mnie. Nie ma nic do picia, ale wyciąga z kieszeni mały kawałek wafelka. Moje kubki smakowe eksplodują.

Trzy kilometry niosą mnie w śpiworze. Karetka ewakuacyjna już czeka. Najpierw szpital w Bachmacie. Amputacja ręki i palca. Potem ewakuacja do Dniepru. Gangrena. Reamputacja łącznie ze stawem barkowym.

Najgorsze są bóle fantomowe. Obok leży chłopak bez nogi. Płacze. Mnie też jest ciężko. Mózg zapamiętał moment, w którym kula oderwała mi palec prawej dłoni. Najpierw ostry ból, potem pieczenie. Odtwarza je w kółko. 

Dmytro milknie na chwilę. Wraca z wojennych wspomnień do teraźniejszości. Do spokojnego życia w Kijowie. Do rozterek, z którymi mierzy się teraz. 

- Wojsko było moją pasją. W wolnej chwili robiłem bomby do quadrocopterów. Czytałem literaturę wojskową. Interesowałem się wszystkim, co mogło poszerzyć moje kompetencje. Co teraz? Dobry chłopak to nie zawód.

Dmytro "Fin" od początku inwazji walczył na wschodzie.
Dmytro "Fin" od początku inwazji walczył na wschodzie.© WP | Maciej Stanik

Tatiana Kolesnychenko jest dziennikarką Wirtualnej Polski.

Zdjęcia: Maciej Stanik

Źródło artykułu:WP magazyn
wojna w Ukrainierosjaukraina