Płock był potęgą swetrów. Po ich dumie został żal© Agencja Gazeta | Tomasz Niesłuchowski

Płock był potęgą swetrów. Po ich dumie został żal

Piotr Barejka

Z szarego PRL-u do tętniącego życiem Nowego Jorku. To nie historia brawurowej ucieczki, ale szytych w Płocku swetrów. Znał je cały świat. Dzisiaj zostały tylko w szafach tych, którzy nie potrafią się z nimi rozstać.

Wtedy nie tylko dymy znad petrochemii były czymś, co wyróżniało Płock. Bo oprócz ton benzyny, były też setki tysiące swetrów. Polscy klienci przyjeżdżali po nie z całego kraju, stali w długiej kolejce do firmowego sklepu.

Zakład powstał od zera, ale wyrósł na potęgę. Dziewiarki były dumne, bo szyły swetry, które nosili nawet Amerykanie. Ubrania docierały za żelazną kurtynę, aż do domów towarowych w Nowym Jorku.

Żony do pracy

Lata 60-te. W Płocku nie brakuje pracy, tyle że jest to praca, której nie dostają kobiety. Obsadzane są stanowiska w niedawno zbudowanej petrochemii, działają zakłady, w których produkuje się kombajny. Wszędzie wolą zatrudniać mężczyzn.

Dlatego żony nie mają tak łatwo, jak ich mężowie. Zrobiono badania, wynikało z nich, że co druga kobieta chciała pracować, ale nie miała gdzie. Tysiącami siedzą w domach, niektóre znajdują pracę w sklepach. Brakuje im możliwości.

Oczywiste było, że miasto ma rezerwę kobiecej siły roboczej. A ta przecież nie powinna się marnować. Władze zaczęły zastanawiać się, jak rozwiązać problem. Co można stworzyć dla kobiet? Padł pomysł, aby otworzyć zakłady dziewiarskie. Tak powstał Cotex.

Obraz
© WP.PL | Maciej Stanik

Od błędów do sławy

Wybrano pusty plac na obrzeżach miasta. Wjechał ciężki sprzęt, robotnicy stawiali hale, które wypełniały się maszynami. Te przyjeżdżały z całego świata, nawet Włoch i Japonii. Wykańczano ostatnie budynki, wznoszono wysoki komin.

Pojawił się też pierwszy problem. Kto obsłuży maszyny? Brakuje doświadczonych pracowników, bo w mieście nigdy nie działał podobny zakład. Dlatego najpierw trzeba było zebrać załogę, a potem ją przyuczyć.

Przyszłe dziewiarki jeździły więc do Łodzi, ówczesnej stolicy przemysłu dziewiarskiego. Tam się szkoliły, poznawały proces produkcji, zbierały zawodowe szlify. Płocka zawodówka otworzyła klasy dziewiarskie, tak kształciła przyszłą kadrę.

Produkcja ruszyła, choć młoda załoga popełniała błąd za błędem. Ogłaszano, że pierwszy rok upłynął bez sukcesów, drugi również. Rosła jedynie liczba swetrów, które szyto. Jednak z czasem, gdy załoga nabierała doświadczenia, szyła nie tylko więcej, lecz także lepiej.

Obraz
© WP.PL | Maciej Stanik

Swetry na cały świat

Aż swetry zaczęły wyróżniać się tak, że klienci przyjeżdżali po nie z całego kraju. Stali w długich kolejkach przed firmowym sklepem. Wkrótce poznali je ludzie na całym świecie, nawet ci za żelazną kurtyną.

Zamówienia spływały zza oceanu. Swetry nosili Amerykanie, którzy kupowali je w domach towarowych na ulicach Nowego Jorku. Chodzili w nich Francuzi, nawet Włosi i Holendrzy. Swetry nosili też Rosjanie, bo towar wysyłano do ZSRR.

Nic dziwnego, że pracowników rozpierała duma. Wspólnie zapracowali na ten sukces. Wśród nich znalazła się Grażyna, która wspomina, jak w halach pracowały całe pokolenia. Matka, córka, czasem mąż, choć mężczyzn było w zakładzie niewielu.

- Wszyscy pracowali w zgodzie, żadnych konfliktów nie mieliśmy - wspomina z uśmiechem.

Obraz
© WP.PL | Maciej Stanik

Czasem mogła minąć przy bramie księgową, Halinę. Ona pamięta łoskot maszyn, który niósł się z hali od bladego świtu. Wchodziła, witała się z paniami na portierni, szła dalej, przechodziła obok kiosku i stołówki.

- Cały zakład tętnił życiem - mówi z błyskiem w oku.

Wchodziła do swojego gabinetu. Pracownicy nie mieli kont, więc księgowe jeździły po wypłaty do banku. Przywoziły pieniądze w ogromnych skrzyniach, wysypywały je, liczyły i dzieliły. Pakowały do worków, które odbierali kierownicy działów.

Schyłek potęgi swetrów

Jednak dziewiarska potęga zaczęła chylić się ku upadkowi. 1989 rok był ostatnim, w którym zakład przyniósł zysk. Rynek zalała fala tanich produktów, tych przywożonych z zagranicy. Rosła konkurencja, nie było pieniędzy, żeby utrzymać tylu pracowników.

Wszystko działo się stopniowo. Kolejne dziewiarki traciły pracę, w hali było coraz ciszej. Halina przywoziła coraz mniej skrzyń z pieniędzmi, z miesiąca na miesiąc malała góra banknotów, którą rozsypywała w gabinecie.

Najpierw były wypłaty z opóźnieniem, potem na raty. Zakład tonął w długach. Powołano zarządcę komisarycznego, który miał ratować sytuację. Ale wszystko wskazywało na to, że ogłosi upadłość

Obraz
© WP.PL | Maciej Stanik

Halina wciąż pracowała, księgowość musiała działać. Nawet wtedy, gdy wyłączono prąd, siedziała w półmroku. Wokół panowała cisza, została garstka ludzi. Brakowało ogrzewania, choć była zima. Zamknęli się w jednym pokoju, żeby było im cieplej. Mieli kilka przenośnych grzejników, które musiały wystarczyć.

- Ale to jak już była ta wojna - kwituje.

Wojna, czyli protest dziewiarek. Niektóre z nich zdecydowały, że zostają w hali produkcyjnej. Inne przeszły do otwartych niedawno zakładów, w których szyto spodnie amerykańskiego giganta. Tam jednak właściciel tonął w zgłoszeniach.

Wojna o zakład

Zaczęło się w listopadzie 1998 roku. Mówiono, że to ostatni dzień, maszyny już nie ruszą. Ale one wierzyły, że może być inaczej. Poza tym wiedziały, że jak wyjdą, to nie będą miały dokąd pójść.

- Byliśmy pełni nadziei, myśleliśmy, że będzie dobrze - wspomina Grażyna.

Była wtedy wśród dziewiarek, które zostały. Rozpisały swój protestowy grafik, przychodziły na ustalone zmiany, po kilka na taki dyżur. Przesiadywały w opustoszałych halach.

- Co któraś przyniosła, z domu czy ze sklepu, to się podzieliła - mówi dalej.

Obraz
© WP.PL | Maciej Stanik

Jak jedna robiła kawę lub herbatę, to nie tylko dla siebie, ale dla wszystkich. Była nawet wigilia. Zestawili stoły, przynieśli biały obrus, na którym ułożyli potrawy. Przyszli odświętnie ubrani i podzielili się opłatkiem.

- Ale wszystko się potoczyło inaczej, niż chciałyśmy - wzdycha Grażyna.

Gdy wyłączono ogrzewanie, całe dnie i noce chodziły po schodach. Raz w górę, raz w dół, żeby się rozgrzać. Siedziały przykryte kocami, ale wciąż po osiem godzin, wypełniając ustalone dyżury.

To już jest koniec

Protest nie mógł jednak trwać w nieskończoność. Przyszedł marzec i dzień, gdy policja wkroczyła do zakładu. Szli szerokim kordonem, zepchnęli protestujące dziewiarki. Nikt już nie miał złudzeń, że to koniec.

- To było w najgorszym momencie mojego życia - wspomina Grażyna. - Synowie na studiach, ja bez środków do życia, a ciężko było inną pracę znaleźć.

Funkcjonariusze weszli do środka za kobietami, kazali im zabrać swoje rzeczy. Pakowały więc koce, którymi się przykrywały, osobiste rzeczy, które zostały na ich półkach.

Obraz
© WP.PL | Maciej Stanik

- Długo nie mogłam dojść do siebie, jak wróciłam po tym wszystkim do domu - wspomina Grażyna. - Niektórzy nie chcieli wierzyć, że to się stało.

Potem sprzęt, maszyny, regały, nawet krzesła, kupili ci, którzy wzięli je do swoich zakładów. Bywało, że otwierali je dawni kierownicy. Niektóre dziewiarki znalazły pracę u nich, ale większość znów musiała odnaleźć się w mieście, gdzie pracy brakowało.

- Zakład nie był mój, ale czułam się tak, jakby był - wzdycha Grażyna.

Pozostał żal

Po zakładach pozostały wspomnienia, żal, że tak skończyła się ich historia. Na ich miejscu działają biura, jest piekarnia, warsztat samochodowy, magazyny i sklep spożywczy. Ponad budynki wciąż wzbija się komin dawnej kotłowni.

- Niektórzy bardzo się wzbogacili na tym upadku - mówi Grażyna.

Halina wciąż ma w szafie kilka swetrów, które uszyły dziewiarki. Śmieje się, że trzyma je i przez jakość, i przez sentyment. Tak samo Grażyna, choć jej pozostał jeszcze kontakt z ludźmi, z którymi dawniej pracowała. Wciąż się spotykają.

Tyle że historia zatoczyła koło. Bo zakłady powstawały, aby zatrudnienie mogły znaleźć kobiety. Poszły tam tysiącami, pracowały niemal trzydzieści lat. Po upadku wiele z nich zostało z niczym. Grażyna mówi, że problem jest do dziś. Pracy dla kobiet znów brakuje.

Obraz
© WP.PL | Maciej Stanik
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (323)