ŚwiatPłk Mirosław Grochowski: nie ma powodu do wznowienia prac komisji Millera

Płk Mirosław Grochowski: nie ma powodu do wznowienia prac komisji Millera

Żadna z teorii alternatywnych na temat katastrofy smoleńskiej tak naprawdę nie podważyła raportu komisji Millera, nic bym w nim nie zmienił - mówi zastępca przewodniczącego tej komisji płk Mirosław Grochowski w pierwszym wywiadzie od czasu zakończenia jej prac. Pułkownik wyjaśnia także kwestie związane z rzekomym alkoholem we krwi gen. Błasika. - Wzburzyła się we mnie krew, gdy usłyszałem, w jaki sposób MAK potraktował polskiego generała - mówi.

Płk Mirosław Grochowski: nie ma powodu do wznowienia prac komisji Millera
Źródło zdjęć: © Zespół Macieja Laska

06.04.2014 | aktual.: 06.04.2014 11:00

- Jak się pan dowiedział, że doszło do katastrofy?

Płk Mirosław Grochowski: Zadzwonił do mnie starszy inspektor bezpieczeństwa lotów 36. specpułku i powiedział, że jest katastrofa. Spytałem: Jak-40 czy Tu-154M. Odpowiedział: "główny".

- Co pan wtedy pomyślał?

- Poczułem, że to będzie trudne, bo to samolot z prezydentem. Miałem żonę w dziewiątym miesiącu ciąży, musiałem to jej jakoś zakomunikować. Syn urodził się 17 kwietnia.

Ogrom tragedii dotarł do mnie, gdy czytałem kolejne nazwiska z listy pasażerów, którą otrzymałem faksem z Warszawy. Byłem wtedy z grupą organizacyjną w biurze w Poznaniu w trakcie przygotowywania wyjazdu, kompletowania składu komisji i podziału, kto jakim samolotem ma dotrzeć jak najszybciej do Smoleńska.

- Kiedy znalazł się pan w Smoleńsku?

- Do Smoleńska dotarłem 11 kwietnia, ok. godz. 11 naszego czasu, CASĄ razem z innymi członkami komisji. Zebraliśmy się wprawdzie 10 kwietnia, w Warszawie czekaliśmy na pozostałych członków komisji, prokuratorów i inne osoby oraz na załatwienie formalności dotyczących wylotu. Po godz. 19 dostaliśmy informację, że pogoda w Smoleńsku nie pozwala na lądowanie, zdecydowałem więc, żeby przesunąć start na rano.

Generalnie były przygotowywane dwa loty. W pierwszej grupie 10 kwietnia do Smoleńska poleciało dziewięć osób z komisji, które były z Warszawy, w tym pan Edmund Klich.

- Co zrobiliście po wyjściu z samolotu 11 kwietnia?

- Około trzech godzin czekaliśmy na celników. Lotnisko było zablokowane, bo akurat trwała uroczystość pożegnania trumny z ciałem prezydenta. Oddaliśmy honory, gdy samolot przekołował obok nas. Po załatwieniu formalności poszliśmy w miejsce katastrofy i od niego przeszliśmy drogę podejścia do lądowania aż za bliższą radiolatarnię.

- Co robiliście po drodze?

- Pierwszego dnia zajęliśmy się dokumentowaniem śladów lotu. Fotografowaliśmy elementy, które świadczyły, że samolot się z nimi zderzył. W wielu miejscach były ścięte gałęzie. Było widać, że samolot na niskiej wysokości leciał przez mocno zarośnięty teren. Przy brzozie (ok. 855 metrów od progu pasa - przyp. red.) leżał mechanizm, który okazał się napędem klapy Tu-154M.

Pamiętam silne wrażenie, jaki wywarł ma mnie widok młodych drzewek i krzaków na trajektorii lotu przed brzozą. Były obcięte na takiej wysokości, że prawie mogłem tam sięgnąć ręką. Uświadomiłem sobie, że samolot w tym miejscu był aż tak nisko, niemal dotknął kołami ziemi.

Idąc dalej, zwracaliśmy szczególną uwagę, czy nie ma jakichkolwiek śladów, np. elementów samolotu, które świadczyłyby, że coś działo się z samolotem jeszcze przed uderzeniem w brzozę. Nic takiego nie znaleźliśmy. Ostatecznie doszliśmy do bliższej radiolatarni, do pierwszego drzewa, na którym było widać charakterystyczny ścięty wierzchołek (ok. kilometra od pasa - przyp. red.).

- Dalej nie szukaliście?

- Część grupy poszła dalej aż do dna wąwozu szukać śladów. W tym czasie kilka osób ze mną włącznie zaczęła robić zdjęcia światłom podejścia przed pasem lądowania. Szokujący był ich stan i umieszczenie częściowo w zarośniętym terenie.

- Pracowaliście sami czy z Rosjanami?

- Sami. Mieliśmy nieograniczony dostęp. Pierwszego dnia był z nami pan Edmund Klich. Z nim zrobiliśmy rekonesans.

- Kiedy pan pomyślał, że przebieg katastrofy był taki, jak to opisano w raporcie - że samolot zszedł za nisko, wyciął ścieżkę wśród drzew, po uderzeniu w brzozę stracił fragment skrzydła, obrócił się na plecy i pod ostrym kątem uderzył w grunt?

- Dla kogoś, kto zajmuje się badaniem wypadków lotniczych, wiele elementów już podczas rekonesansu układało się w logiczną całość. Drzewa były wycięte na bardzo małej wysokości, więc samolot był tak nisko. Znaleźliśmy elementy, o których jednoznacznie było wiadomo, że pochodzą z samolotu, np. elementy metalowe wbite w brzozę. To nie było tak, że już wtedy wiedzieliśmy, jaka była przyczyna katastrofy, ale to, co zobaczyliśmy, składało się w spójny obraz, świadczący o tym, że samolot z pewnością był w tym miejscu za nisko.

- Jak układała się współpraca z Rosjanami?

- 12 kwietnia rano spotkaliśmy się z gen. Sergiejem Bajnietowem, przewodniczącym rosyjskiej komisji wojskowej. Wyartykułowaliśmy nasze potrzeby: o przepustki i dostęp do miejsca katastrofy, nasz udział w badaniu, namiot do pracy przy wraku, pomieszczenia do pracy w sztabie i częstotliwości do łączności. Były one w miarę możliwości szybko zaspokajane.

Nie wiedziałem jeszcze, jaka procedura badania zostanie przyjęta, ale przedstawiłem nasze stanowisko, że będę wiceprzewodniczącym komisji i zaproponowałem minimum sześciu członków komisji z Polski. On skrzętnie wszystko zapisał i powiedział, że w najbliższym czasie nam odpowie.

- Dlaczego nie zaproponował pan, że to pan zostanie przewodniczącym komisji? Przecież to był polski samolot z polskim prezydentem na pokładzie.

- Wybrałem taką procedurę, aby każdy kraj był usatysfakcjonowany przebiegiem prac. Niekoniecznie wynikami, ale przebiegiem. Każde państwo ma własne przepisy, są regulacje międzynarodowe i umowy bilateralne. Gdy w sierpniu 2009 r. w Radomiu na pokazach lotniczych spadł białoruski Su-27, Białoruś zgodziła się na moją propozycję, że będziemy procedowali według polskiej normy obronnej, czyli de facto przepisów NATO, że w skład komisji będą włączeni Białorusini jako jej pełnoprawni członkowie. Byłem przewodniczącym tej komisji, moim zastępcą był mój białoruski odpowiednik. Współpraca była doskonała, w 40 dni skończyliśmy badanie tej katastrofy. To zaprocentowało, gdy w październiku 2009 r. po białoruskiej stronie granicy rozbił się śmigłowiec Straży Granicznej. Przejęliśmy badanie, a wrak był w Polsce już po 14 dniach. Zapamiętałem to doświadczenie jako przykład bardzo dobrej współpracy.

- Jak by pan porównał współpracę w Smoleńsku z badaniem wypadku w Radomiu?

- W pierwszym okresie nie mieliśmy żadnych problemów z gromadzeniem materiałów i wykonywaniem swoich prac.

- A kiedy się pojawiły się pierwsze zgrzyty?

- Trudno powiedzieć. Po prostu MAK przyjął inną procedurę badania - że jest jeden akredytowany, który jest przedstawicielem RP, który pilnuje tego badania, a my jesteśmy jego pomocnikami. Trzeba było się dostosować.

- Jak to się w końcu stało, że 13 kwietnia przyjęto procedurę według załącznika do konwencji chicagowskiej?

- Nie wiem, nie byłem przy wszystkich rozmowach, przede wszystkim byłem w Smoleńsku.

- Co było przyczyną katastrofy smoleńskiej?

- Tak jak napisaliśmy w raporcie. W stu procentach się z tym zgadzam.

W naszym raporcie nie ma nic z materiałów MAK. Zarzucano nam, że stworzyliśmy raport tylko na podstawie rejestratorów parametrów lotu. To nieprawda. Odtworzyliśmy trajektorię lotu na podstawie własnych obliczeń i pomiarów wykonanych w Smoleńsku. Zostały one potwierdzone przez zapisy rejestratorów. Moim zdaniem trudno kwestionować raport, jeśli te dwa źródła się potwierdzają.

- Zmieniłby pan coś w raporcie?

- Nie.

- A są rzeczy, których wciąż chciałby się pan dowiedzieć?

- Na pewno chcielibyśmy poznać dokumenty regulujące pracę lotniska w Smoleńsku. Nie udało się tego wyjaśnić przy współpracy z Rosjanami. Musieliśmy na podstawie naszych ustaleń, obserwacji, doświadczenia i analiz przepisów udowadniać im, że coś było nieprawidłowe. Nie rozumiałem, dlaczego nie mogliśmy usiąść i dokładnie ustalić, jakie były nieprawidłowości w tym obszarze.

- Kto rozpoznał głos gen. Błasika? Występuje on i w raporcie MAK, i w raporcie polskiej komisji.

- Nie wiem, nie byłem przy tym.

- Rodzina generała walczy o jego dobre imię po tym, jak MAK podał, że w jego krwi stwierdzono obecność alkoholu. Przeczy temu ekspertyza biegłych dla prokuratury. Wy zwracaliście MAK uwagę, że brak na to dokumentacji źródłowej i że nie można wykluczyć, że alkohol mógł mieć pochodzenie endogenne.

- Moim zdaniem jako komisja nie nadszarpnęliśmy imienia gen. Błasika. Jak się później okazało, MAK nie uwzględnił polskich uwag do projektu raportu, więc nie mieliśmy wpływu na ten dokument. Natomiast kwestionowaliśmy wiele jego ustaleń, także podawaliśmy w wątpliwość informację o rzekomym alkoholu w krwi generała.

Oczywiście tak samo jak w każdym obywatelu Polski, tym bardziej w żołnierzu, wzburzyła się we mnie krew, gdy usłyszałem, w jaki sposób MAK potraktował polskiego generała. Znałem gen. Błasika dość dobrze. W polskiej komisji nie myśleliśmy, że musimy dać kontrę, po prostu na podstawie materiałów i stenogramu, które mieliśmy, odtwarzaliśmy przebieg katastrofy.

- Na jakiej wysokości została złamana brzoza? Inaczej zmierzyła to komisja (5,1 metra), inaczej prokuratura (6,66 metra).

- Brzozę można było różnie zmierzyć. Albo do najniższego śladu uderzenia, gdzie kora była odrapana - tak my to zmierzyliśmy. Albo od najwyżej wystającego elementu. Wysokość brzozy nie jest kluczowa. Samolot w tym miejscu nie powinien być tak nisko.

- Teorie alternatywne wobec raportu często wskazują na wybuch jako na przyczynę katastrofy. Czy na miejscu zdarzenia coś wskazywało, że w powietrzu mogło dojść do eksplozji?

- Ani na miejscu katastrofy, ani przed nim, ani we wraku nie znaleźliśmy żadnego śladu, który pozwoliłby wysnuć hipotezę o wybuchu.

- Wciąż wraca jednak postulat, żeby wznowić prace komisji. Co pan sądzi o tym sądzi?

- Jak dotąd nie widzę uzasadnienia do wznowienia prac komisji. Jej prace można by było wznowić tylko wtedy, gdyby okazało się, że są nowe okoliczności, które wskazują, że przyczyna wypadku była inna niż ustalona w protokole i raporcie. Do tej pory na ten temat nie pojawiło się nic wiarygodnego, potwierdzonego materiałem dowodowym.

- Biegli i prokuratorzy cały czas jeżdżą do Smoleńska i ciągle prowadzą jakieś badania na miejscu. Czy pana zdaniem po czterech latach od katastrofy jest sens prowadzić badania na miejscu?

- Prokuraturą kieruje inna procedura. Muszą mieć potwierdzenie w dowodach zabezpieczonych procesowo. Komisja wyciąga wnioski na podstawie materiałów, które zebrała. Jeśli w ocenie komisji coś jest niewiarygodne, to po prostu się to odrzuca.

- Badając tę katastrofę, czuł pan presję?

- Każdy z nas zdawał sobie sprawę, że to jest katastrofa, która nie ma precedensu w dziejach, ale nie dyskutowaliśmy na ten temat. Dla nas w Smoleńsku najważniejsze było, aby zebrać jak najwięcej materiałów, bo to jest zawsze najważniejszy moment w pierwszym etapie badania.

Potem była presja medialna, dlaczego nie kończymy prac. Jednak każdy z nas miał świadomość, że nie ma takiej możliwości, żeby ktoś wymusił na nas pójście na skróty tylko po to, żeby raport powstał szybciej. Skończyliśmy, kiedy byliśmy pewni, że materiały, które zgromadziliśmy, nic więcej już nam nie powiedzą.

- Politycy na was nie naciskali?

- Nie. Ja przynajmniej nie miałem takiego doświadczenia.

- A wojskowi?

- Absolutnie nie. Nigdy nie spotkałem się podczas badania z jakimkolwiek naciskiem. Nigdy nikt mi nie mi mówił, że należy szybciej skończyć, albo że trzeba skończyć tak, czy inaczej. Absolutnie to jest dla mnie niewyobrażalne. Moja praca traciłaby sens. Jeśli nie dotarlibyśmy do sedna sprawy, nietrafiona byłaby przyczyna katastrofy i zalecenia.

- Przez wiele miesięcy od opublikowania raportu komisji Millera mnożyły się teorie alternatywne wobec waszych ustaleń. W końcu część cywilnych członków komisji zaczęła na nie odpowiadać w mediach. Rok temu premier powołał zespół do wyjaśniania opinii publicznej przyczyn katastrofy kierowany przez Macieja Laska. Wy, wojskowi, cały czas milczeliście. Dlaczego?

- Swoje stanowisko, jak każdy członek komisji, przedstawiłem w raporcie i w protokole, których żadna z pojawiających się w przestrzeni publicznej alternatywnych teorii nawet w najmniejszym stopniu nie podważyła. Dla mnie jest to takim absurdem, przepraszam, że do dzisiaj się zastanawiam, czy jest potrzebna dyskusja na ten temat. Do dzisiaj się dziwię, że ktoś z tak dobrze - w mojej opinii - opisanego materiału komisji potrafi wyciągnąć tak absurdalne wnioski. Znamy swoje obowiązki i wiemy, w jaki sposób bada się wypadki lotnicze.

To była tragedia w wielu wymiarach, ale to nie powinno zakłócać pracy komisji. Nie chcę powiedzieć, że było to nieważne, ale to nie mogło być obciążeniem w badaniu. Ta katastrofa pod względem metodyki badania nie powinna się różnić od każdego innego wypadku.

Po wydaniu protokołu komisji było także wiele przedsięwzięć, które należało wdrożyć w lotnictwie wojskowym. Dla nas ważniejsze było, aby jak najszybciej ponaprawiać to, co źle funkcjonowało także w zakresie bezpieczeństwa lotów, niż się wdawać w utarczki i wytracać energię na rzeczy raczej absurdalne. Naprawdę w lotnictwie wojskowym wiele się zmieniło, choć przecież nieprawidłowości wykazaliśmy głównie w 36 splt. Tamten etap się zakończył, została także przebudowana struktura komórek bezpieczeństwa lotów w całym wojsku. Dziś jesteśmy w przededniu wydania nowej instrukcji bezpieczeństwa lotów, którą chcemy wprowadzić system zarządzania bezpieczeństwem lotów. To jest w zasięgu naszych możliwości.

Płk Mirosław Grochowski, lat 51, inżynier, pilot klasy mistrzowskiej, latał głownie na Su-22 (na tym typie jest pilotem doświadczalnym I klasy), od czerwca 2007 r. szef Inspektoratu MON ds. Bezpieczeństwa Lotów, od lutego 2012 r. przewodniczący Komisji Badania Wypadków Lotniczych Lotnictwa Państwowego (od tego czasu powoływanej cyklicznie na okres roku a nie ad hoc po każdym wypadku), w polskiej komisji badającej katastrofę smoleńską był zastępcą przewodniczącego Jerzego Millera.

Źródło artykułu:PAP
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)