Plama na honorze fundacji
O Fundacji „Rodzina Nadziei” do tej pory pisaliśmy raczej dobrze. Powstała przed trzynastoma laty. Zrzesza zapaleńców, którzy starają się pomóc dzieciom z rodzin biednych i patologicznych. Pokrzywdzone przez los dzieciaki trafiają do trzech placówek - w Gdańsku, Wejherowie i Liniewku. Dlatego też z dużym niedowierzaniem przyjęliśmy opowieść Małgorzaty Jasińskiej z Gdańska.
- Pomóżcie mi odzyskać dzieci - zdenerwowana kobieta w ubiegłym tygodniu przyszła do redakcji. - Powiedziano mi, że mój młodszy syn Damian trafi do rodziny zastępczej.
18.06.2003 | aktual.: 18.06.2003 11:45
Opowieść Małgorzaty
Kobieta twierdzi, że źródłem jej problemów jest bieda. Sama wychowuje 14-letnią Kingę i 10-letniego Damiana. - Z niedożywienia dostałam anemii - mówi. - Straciłam pracę i sytuacja stała się beznadziejna. Poczułam, że nie mam siły żyć. Wzięłam dzieci i zaprowadziłam do komisariatu policji. Poinformowałam dyżurnego, że chcę się zabić.
Wiele godzin błądziła po mieście, wreszcie trafiła na Srebrzysko. Niecałe dwa tygodnie leczyła się z depresji.
Dzieci zostały przewiezione do pogotowia opiekuńczego. Kinga obecnie przebywa w ośrodku wychowawczym pod Bydgoszczą, Damian od trzech miesięcy mieszka w jednym z domów „Rodziny Nadziei”.
- Przychodziłam często do syna - mówi matka. - Podczas kąpieli zauważyłam u dziecka zasinione ramię. Interweniowałam u pani dyrektor. Usłyszałam, że jestem niezrównoważona psychicznie.
Sprawdzamy opowieść matki
W piątek rano prezes Grzegorz Foppke deklaruje, że jak najszybciej wyjaśni sprawę i jeszcze tego samego dnia przyjedzie do redakcji. Towarzyszą mu: Anna Łaszcz, dyrektorka domu przy ul. Grottgera oraz Witold Bruski, który opiekował się Damianem w pogotowiu na Leczkowa.
- Matka buntuje dziecko i bezpodstawnie oskarża wychowawców - twierdzi prezes. Dyrektorka domu zapewnia: - Nie stosujemy takich metod wychowawczych, nie bijemy dzieci! Nie ma mowy nawet o wymierzaniu klapsów!
- Znam Damiana i jego matkę - dodaje Witold Bruski. - Nie mogę wiele powiedzieć o postępowaniu wychowawców w placówce, ale uważam, że Damianowi jest tu lepiej, niż w domu.
Małgorzata wprawdzie przedstawiła nam zaświadczenie psychiatry, że jedynym jej problemem jest depresja, ale opinia trzech szanowanych osób wydaje się nam bardziej wiarygodna.
Pojawia się raport
W poniedziałek rano do naszych rąk trafia „Zeszyt Raportów” wypełniany przez wychowawców z ul. Grottgera między 13 lutego a 10 czerwca br. - To był nasz wewnętrzny środek komunikacji - wyjaśnia pan Eugeniusz, najstarszy wychowawca z domu przy ul. Grottgera. - Dzięki niemu, przejmując dyżur, dowiadywaliśmy się, czy, np. jakieś dziecko nie jest chore.
Raporty pana Eugeniusza są krótkie i nie ma w nich wzmianek o karach cielesnych. Jednak dwóch innych wychowawców, Tomek i Piotr oraz pani dyrektor, piszą o wykręcaniu rąk, praniu paskiem w goły tyłek, przewracaniu na podłogę, „łapaniu za chabety”.
Pan Eugeniusz widział raporty. Niestety, nie miał wpływu na postępowanie wychowawców.
Informujemy dyrektorkę o tym, że w redakcji znajduje się zeszyt. - To są trudne dzieci - rozkłada ręce Anna Łaszcz. - W poprawczaku nie mają takich, jak my, problemów. Przyznaję, że dwaj nasi pracownicy są niewydolni wychowawczo, jednak nie miałam wpływu na ich dobór i nie mogłam ich zwolnić. Zresztą, kto chciałby tak ciężko pracować za grosze.
Kradzież
Tego samego dnia przed godziną 18 w redakcji pojawia się wiceprezes fundacji, Danuta Walus. Żąda zwrotu zeszytu, dodając, że fakt kradzieży został już zgłoszony na policji.
- Nie mieliście prawa tego czytać - oznajmia telefonicznie prezes Foppke. - Zaraz poprosimy policjantów, by odebrali z redakcji raporty. Po wyjściu pani wiceprezes zawozimy zeszyt do komisariatu przy ul. Kaprów. Wcześniej kserujemy interesujące nas strony. - Prokuratura w ciągu 7 dni podejmie decyzję, co z tym zrobić - poinformowała nas policja.
Wczoraj przedstawiciele fundacji zmienili stosunek do dziennikarzy. Mogliśmy porozmawiać z wychowawcą, lubianym przez dzieci panem Eugeniuszem. - Damian jest dobrym dzieckiem - mówi wychowawca. - Ale czasem bywa nadpobudliwy i bardzo wulgarny. Tu zresztą nie ma łatwych dzieci. Ja w takiej sytuacji sadzam go na pufie, czytam mu książkę i czekam, aż się uspokoi. Bez świadków też rozmawialiśmy z dziećmi.
- Dziadek Gienek jest „w porzo” - powiedział jeden z chłopców. - Ale pan Piotr robi inaczej. Dwa razy ostrzega, potem bije.
Szefostwo fundacji zapowiada zwolnienie dyrektor Łaszcz oraz pana Piotra. Pan Tomek z powodów rodzinnych sam zrezygnował z pracy w ubiegłym tygodniu.
Justyna Lulkiewicz, Dorota Abramowicz