Piszę, marzę i klnę tylko po hiszpańsku
Carlos Fuentes (ur. 1928 r.) – do jego najbardziej znanych powieści należą m.in. „Śmierć Artemia Cruz”, „Terra Nostra”, „Stary gringo”, „Urodziny”, „Zmiana skóry”, „Historia rodzinna”, „Instynkt pięknej Inez”, zbiory opowiadań: „Spalona woda” i „Pieśń ślepców”.
09.08.2005 | aktual.: 09.08.2005 11:03
- Od wielu lat, mówiąc o panu, podkreśla się, że jest pan jednym z kandydatów do literackiej Nagrody Nobla. Czy to nie jest denerwujące?
– Jest, absolutnie! Tak samo jak urywające się co roku w październiku telefony od dziennikarzy, którzy pytają, co myślę o kolejnym nobliście, czy zasłużył na Nobla, czy nie jest mi przykro, że to znowu nie ja. Kilka razy zamierzałem zażartować, powiedzieć coś w rodzaju: „To marny pisarz, nie zasłużył na nagrodę – Nobla powinienem dostać ja”. Ale obawiałem się, że żart nie zostanie zrozumiany, a dziennikarze zrobią ze mnie zarozumiałego bufona. Zwłaszcza że sam nie cierpię zarozumiałych bufonów.
- Ale czuje pan dreszczyk emocji w pierwsze czwartki października, kiedy Akademia Noblowska ogłasza swój werdykt?
– Kiedy byłem kilkanaście lat młodszy, czułem. Teraz już nie. Zresztą nigdy nie było to marzeniem mojego życia. Nobel tak bardzo nie zmienia sytuacji pisarza, jak to się wielu ludziom wydaje. Jest wielu noblistów, których prawie nikt nie czyta, a nawet mało kto zna ich nazwiska. Złemu pisarzowi nie pomoże żadna nagroda. Wydaje mi się, że Nobel więcej pożytku, tj. zainteresowania, przynosi krajowi laureata niż jemu samemu. Jemu przynosi wiele kłopotów – staje się osobą publiczną, musi „bywać”, stale być na świeczniku i do dyspozycji, wygłaszać mowy, wypowiadać się na tysiące tematów, zajmować stanowisko itd.
- Pana książki są czytane na całym świecie, więc przynoszą „pożytek” krajowi – a panu sławę.
– Jakaż to sława? Ogranicza się do niewielkich środowisk, wydawców i czytelników. Kiedy wchodzę do wielkich księgarń w Madrycie czy Paryżu, gdzie przychodzą tłumy ludzi, rzadko ktoś mnie rozpoznaje. I bardzo dobrze. Sławy mass mediów, czyli głównie aktorzy i piosenkarze, mają okropne życie. Siedziałem kiedyś w samolocie dość blisko Tiny Turner i ją obserwowałem. A wraz ze mną obserwowało ją pół samolotu! Widziałem, że była skrępowana i zmęczona swoją sławą, jakaś zagubiona. Ja siedziałem jako anonimowy człowiek, nikt mnie nie obserwował ani nie zaczepiał. Czułem się komfortowo w mojej anonimowości. Z tego wniosek, że tylko moje nazwisko jest znane, przynajmniej tym, którzy czytają książki i zachodzą do księgarń. Moja twarz nie jest znana.
- Napisał pan bardzo dużo książek, w księgarniach zajmują całe półki. Wraca pan czasem do nich?
– Nigdy. Pisarze nie powinni czytać swoich starych utworów, a przynajmniej tacy jak ja.
- To znaczy?
– Poprawiacze. Gdybym przeczytał jakąś moją starą książkę 20 razy, to 20 razy bym ją poprawiał, przepisywał, zamęczał wydawcę itd. Ja nie potrafię przeczytać tego, co napisałem, żeby nie poprawiać. Dotyczy to nawet listów do przyjaciół i pism urzędowych. Jestem maniakalnym poprawiaczem. Dlatego gdy postawię kropkę po ostatnim zdaniu mojej książki, zamykam ją na zawsze. Odtąd ma żyć swoim życiem.
- Od początku tak pan postępował?
– Jako młody pisarz czytałem moje wydane już książki. Byłem przygotowany, że mnie zachwycą, tymczasem rozczarowały mnie, a nawet nudziły. Zamiast spodziewanej dumy czułem niepokój, a nawet wstyd. Ciekawostką jest, że nie mam żadnej ulubionej książki wśród tych, które napisałem. Przypuszczam, że gdybym nie przestał czytać swoich książek, być może przestałbym w ogóle pisać. Ostatecznie uznałem, że nie piszę dla siebie, tylko dla czytelników, a skoro im się moje pisanie podoba, to jest w porządku. - Sądzi pan, że książki mogą zmienić sposób myślenia czytelników – a w dalszej perspektywie, wywrzeć wpływ na rzeczywistość?
– Tak, jeśli trafią na wrażliwych czytelników – i to najlepiej we właściwym czasie: nie za wcześnie, ale i nie za późno. Z całą pewnością są takie książki, które zmieniają nasz sposób postrzegania świata, uświadamiają nas, wzbogacają naszą wiedzę i wyobraźnię. Chciałbym, aby i moje książki wywierały taki wpływ na czytelników. Myślę, że każdy pisarz o tym marzy.
- Pana książki są mocno osadzone w rzeczywistości Meksyku, mierzą się z jego historią, pokazują realia społeczno-polityczne. Czy określanie pana mianem „pisarza społecznie zaangażowanego” uważa pan za pochwałę, czy przeciwnie? Bo w Polsce określenie „literatura zaangażowana” budzi złe skojarzenia: literatury utylitarnej, niższej kategorii.
– We mnie określenie „literatura zaangażowana” budzi pozytywne skojarzenia. Sam czuję się pisarzem społecznie zaangażowanym i jeśli ktoś tak o mnie mówi, uważam to za komplement. Już we wczesnych powieściach pokazywałem Meksyk pod socjologicznym kątem widzenia: różnorodność klas społecznych, nędzę najbiedniejszych, powstawanie młodych ruchów demokratycznych. To mnie interesowało, o tym chciałem pisać.
- W powieści „Zmiana skóry” nazwał pan Meksyk „czymś w rodzaju kuglarskiej sztuczki, zderzenia cywilizacji”. Inspirują pana pogranicza kultur, wielość nacji, ras, religii?
– Zawsze mieszanki kulturowe, różnorodność kulturowa były twórcze. Zresztą kultura czysta, jednorodna nie istnieje. To fikcja, którą co jakiś czas pragną wcielić w życie ruchy nacjonalistyczne. Świat stał się globalną wioską. Nie można wmawiać sobie, że żyje się w jakiejś odciętej od świata małej wiosce. Zwłaszcza że współcześni ludzie więcej podróżują, oglądają kanały telewizyjne z całego świata. Potem niektóre bakcyle innych kultur zaszczepiają u siebie i czerpią z tego korzyści.
- Jednak pewne kultury są bardziej ekspansywne. W opowiadaniu „Grabież” krytykuje pan proces makdonaldyzacji, wpływów amerykańskich, zwłaszcza w dziedzinie... kulinarnej.
– Nie bagatelizuję sztuki kulinarnej, uważam, że warto chronić kuchnie narodowe, nie zastępować ich jedną ogólnoświatową papką. Ale nie chodzi tylko o kuchnię. Przeraża mnie – od dawna – wpływ kultury amerykańskiej na latynoską i europejską, ponieważ jest to wpływ komercyjny, powierzchowny. W Europie silniej to widać niż w Ameryce Łacińskiej. Spójrzmy choćby, jak zmienia się gust literacki – coraz więcej zwolenników ma literatura popularna, importowana z Ameryki lub na niej wzorowana. I to ta gorsza literatura popularna. Coraz mniej ludzi czyta poezję.
- Na naszych oczach zmienia się status pisarza. Coraz częściej pisarz jest traktowany jak rzemieślnik, który ma dostarczyć wydawcy swój „produkt literacki” w uzgodnionym terminie. – Przy czym często chodzi o określony produkt – wydawcy wtrącają się w treść, formę, objętość. Tak to już jest w gospodarce rynkowej
- Jaki jest dzisiaj status pisarza w Ameryce Łacińskiej?
– Pisarz nie ma żadnego szczególnego statusu. Jest takim samym członkiem społeczeństwa jak inni ludzie. Tak się zwykle dzieje, że kiedy społeczeństwo obywatelskie jest słabe, pisarz staje się jakby jego rzecznikiem. Wtedy pisarz jest Kimś. Może nawet zostać ważnym politykiem. A nawet, jak Mario Vargas Llosa (pisarz peruwiański – przyp. red.), kandydować na prezydenta kraju. Notabene Gabriel Garcia Marquez (pisarz kolumbijski) przekonywał go kiedyś, że on nigdy nie będzie kandydować w wyborach prezydenckich, bo jeszcze mógłby zostać wybrany.
- Pana jednak – a był pan nawet ambasadorem – wciągnęła polityka. Bardziej niż literatura?
– Tak, polityka budzi większe emocje, większe nadzieje. Mnie już od młodych lat interesuje polityka. A może raczej: historia, współcześnie tworząca się na naszych oczach. I ludzie, którzy ją tworzą.
- Jest pan synem dyplomaty, jako dziecko i młodzieniec wiele pan podróżował z rodziną po świecie. Czego to pana nauczyło?
– Dystansu, tolerancji. W dawnych czasach mówiło się, że podróże kształcą – i to jest bardzo słuszne stwierdzenie. Miałem kosmopolityczne dzieciństwo i młodość, obracałem się wśród ludzi z różnych krajów, o różnej mentalności. To była dla mnie najlepsza szkoła.
- Mówi pan płynnie po angielsku, mieszkał pan w krajach anglojęzycznych, dlaczego pisze pan zawsze po hiszpańsku?
– Piszę, marzę i klnę tylko po hiszpańsku. Hiszpański jest moim językiem naturalnym. Człowiek należy do języka, w którym marzy, kocha się i wścieka – ja należę do hiszpańskiego. Kiedyś chciałem napisać książkę po angielsku, technicznie nie byłby to żaden problem – ale miałem w głowie pustkę. Po prostu nie umiałem. Tak samo nie umiałem napisać książki na komputerze.
- To na czym pan pisze, na maszynie?
– Piszę ręcznie, wiecznym piórem. Dzięki temu mam bezpośredni kontakt z książką: jest kartka, pióro, ręka i głowa. I z tego rodzą się wszystkie moje książki.
Rozmawiała Ewa Likowska