PiS się rozjeżdża. Klimat w Polsce powoli przestaje sprzyjać Kaczyńskiemu
W połowie swojej drugiej kadencji obóz władzy walczy na kilku frontach jednocześnie, także na wewnętrznym, co zazwyczaj nie kończy się dobrze. Czy PiS jeszcze raz udowodni, że nie podlega regułom? - zastanawia się w artykule w "Polityce" Wojciech Szacki.
26.11.2021 20:42
Szósta rocznica powołania rządu Beaty Szydło minęła 16 listopada. Wielkiego świętowania nie było, jakby rządzący zmiarkowali, że w obecnej sytuacji epidemicznej i w trakcie kryzysu na granicy nie czas na fety. W Kancelarii Premiera na kameralnej uroczystości spotkali się byli i obecni ministrowie rządów Szydło i Mateusza Morawieckiego i to w zasadzie tyle.
W 2013 r. swoje sześciolecie u władzy obchodziła Platforma. To był ciekawy moment tamtej kadencji – wtedy PiS po raz pierwszy od dawna wyszedł na prowadzenie w sondażach, a Donald Tusk i jego partia zaczęli sprawiać wrażenie znużonych długimi rządami. A to było, warto przypomnieć, jeszcze wiele miesięcy przed wybuchem tzw. afery taśmowej (połowa 2014 r.) i długo przed katastrofą kampanii Bronisława Komorowskiego. Solidarna Polska wciąż była osobnym bytem, a Jarosław Gowin kombinował, jak by się tu wcisnąć między Platformę a PiS.
Pisało się już wprawdzie wtedy, że Kaczyński może wygrać wybory do Sejmu w 2015 r., ale nikomu się nie śniło, że niebawem prezydentem zostanie pewien niezbyt znany europoseł, a Zjednoczona Prawica zdobędzie samodzielną większość w Sejmie i Senacie.
Procesy, które finalnie dały władzę Kaczyńskiemu, już w 2013 r. były wszakże całkiem zaawansowane. Rząd Tuska na początku drugiej kadencji podniósł wiek emerytalny – mocno technokratyczny sposób przeprowadzenia tej reformy po latach lider PO uznał za swój największy błąd – a poza tym gabinet zajmował się głównie trwaniem. Partię premiera osłabiały wewnętrzne konflikty; "Bal na Titanicu" i "Jazda na flaku" to ówczesne tytuły tekstów o Platformie we "Wprost" i w "Newsweeku".
Badania opinii publicznej, w tym nieodżałowana "Diagnoza społeczna" (sondaż na próbie prawie 18 tys. osób), pokazywały erozję poparcia dla PO i zapowiadały kolejne kłopoty. Już na początku 2013 r. Platformę popierała mniej niż połowa jej zwolenników z 2011 r. Reszta zgubiła się gdzieś po drodze, zasilając grupę niezdecydowanych lub niechcących głosować. Elektorat PiS był wyraźnie wierniejszy swojej partii.
Resztę tej historii znamy. W 2015 r. Kaczyński dostał w prezencie wymęczonego, krwawiącego z wielu ran przeciwnika, przeprowadził dwie zgrabne, trafnie odczytujące nastroje społeczne kampanie i miał tonę szczęścia w dniu głosowania (do Sejmu nie weszła Lewica ani KORWiN); ten zbieg okoliczności sprawił, że pierwszy raz w historii zwycięzca wyborów zdobył samodzielną większość. Ale nawet gdyby prezesowi się tak nie poszczęściło, to i tak przejęcie przez niego władzy było wówczas przesądzone; bez większych problemów PiS mógłby przecież zawrzeć koalicję z Pawłem Kukizem lub podebrać mu kilku posłów. Po prostu w 2015 r. było jasne, że Polacy mieli dość Platformy, chcieli zmiany i tej zmiany dokonali, a dwa lata wcześniej można już było dostrzec pierwsze zwiastuny nadchodzącej rewolucji.
Pytanie za 100 punktów brzmi – czy dziś, po sześciu latach u władzy, PiS jest jak PO w 2013 r.? Czy – patetycznie mówiąc – duch epoki zaczyna już sprzyjać opozycji? Bo jeśli tak nie jest, to do odbicia władzy może nie wystarczyć ani sprawna kampania, ani najmądrzej ułożone listy wyborcze, ani nawet błędy przeciwnika.
Szczęśliwie dla opozycji wiele wskazuje jednak na to, że klimat w Polsce powoli przestaje sprzyjać Kaczyńskiemu. Nie pogoda – bo ta jest zmienna (tak samo jak w kadencji 2011–15; słabnąca PO zdołała jeszcze przecież minimalnie wygrać eurowybory w 2014 r.), ale klimat właśnie. Przyjrzyjmy się tym zmianom bliżej.
PiS przegrywa swoje batalie
CBOS – w którym PiS i tak bywa przeszacowany – opublikował niedawno ciekawy komunikat o preferencjach wyborczych najmłodszych wyborców (18–24 lata). Takich osób jest w Polsce nieco ponad 2 mln (z grubsza stanowi to 7 proc. uprawnionych do głosowania). Na partię Kaczyńskiego chce głosować – jeśli wziąć średnią z pierwszych dziewięciu miesięcy 2021 r. – zaledwie 12 proc. z nich. PiS przegrywa w tej grupie z Polską 2050, Lewicą, Konfederacją i Koalicją Obywatelską.
Zobacz także
Młodzi odwrócili się zatem od partii władzy, podobnie zresztą jak od PO w czasach jej rządów. Co z tego wynika? Otóż od wyborów prezydenckich 2020 r. – gdy Andrzej Duda przegrał wśród młodych z Rafałem Trzaskowskim – do wyborów parlamentarnych jesienią 2023 r. prawa wyborcze uzyska ponad milion osób. To – przy 60-proc. frekwencji – ponad 600 tys. wyborców. Jeśli nie będą się specjalnie różnili pod względem preferencji od swoich nieco starszych kolegów i koleżanek z tegorocznych badań CBOS, to zwolenników PiS będzie wśród tych nowych wyborców zaledwie 70 tys. (Polska 2050, Lewica i KO mogą – przy tym samym założeniu – liczyć na ponad 350 tys. nowych fanów).
W tym samym czasie umrze ok. 1,5 mln Polaków, w olbrzymiej większości w wieku 65+. W tej grupie wiekowej wysoka jest zazwyczaj zarówno frekwencja, jak i poparcie dla PiS (na Dudę głosowało w pierwszej ok. 60 proc. osób powyżej 60. roku życia). Na tej wymianie pokoleniowej Zjednoczona Prawica może stracić nawet ponad 400 tys. wyborców. Nie byłaby to jeszcze katastrofa (PiS zgarnął w 2019 r. 8 mln głosów), ale ubytek na tyle duży, że mógłby przesądzić o braku samodzielnej większości.
Z innych badań CBOS wynika zaś, że młodzi Polacy nie tylko nie chcą dziś głosować na PiS, ale będą też dla niego bardzo trudną zwierzyną wyborczą – w 2020 r. po raz pierwszy od 17 lat osoby w wieku 18–24 lata częściej określały swoje poglądy jako lewicowe niż prawicowe. Warto też nadmienić, że chwalący się świetnymi relacjami z młodzieżą minister edukacji Przemysław Czarnek cieszy się zaufaniem zaledwie 6 proc. młodych Polaków (CBOS z września).
O niekorzystnych dla PiS zmianach społecznych świadczą także inne badania. Wrześniowy sondaż CBOS o stosunku do osób LGBT pokazał wzrost deklaracji znajomości osób o innej orientacji (z 32 do 43 proc. od 2017 r.) i rekordowy poziom poparcia dla legalizacji związków partnerskich osób tej samej płci (43 proc., przeciwnego zdania jest połowa badanych). Co trzeci Polak dopuściłby zaś możliwość wprowadzenia jednopłciowych małżeństw. Przychylniejszy stosunek do praw osób LGBT mają młodzi, można więc przypuszczać, że w niedalekiej perspektywie PiS ze swoimi hasłami znajdzie się w mniejszości.
Zobacz także
Partia Kaczyńskiego powoli przegrywa także wojnę o aborcję. Zeszłoroczny wyrok Trybunału Konstytucyjnego Julii Przyłębskiej ograniczający prawo do przerywania ciąży wywołał masowe protesty (i to nie tylko w metropoliach) i wraz z tzw. piątką dla zwierząt przyczynił się do spadku poparcia dla PiS. Gdy w październiku tego roku w szpitalu w Pszczynie zmarła 30-letnia Izabela (lekarze czekali na obumarcie płodu, kobieta w ostatnich esemesach do matki pisała: "Na razie dzięki ustawie aborcyjnej muszę leżeć"), na ulice znów wyszli protestujący. Z danych serwisu politykawsieci.pl wynika, że temat śmierci Izabeli "przebił się przez bańkę polityczną" i wywołał duże poruszenie wśród milionów internautów (a zwłaszcza internautek) – rozszedł się m.in. na forach dla matek i kobiet w ciąży, które zaniepokoiły się, że same mogą się znaleźć w takiej sytuacji. PiS, jak to się mówi, został zepchnięty do defensywy. Politycy prawicy nieprzekonująco przekonywali, że nie ma żadnego związku między orzeczeniem Trybunału a zaniechaniem lekarzy w Pszczynie. "To, że ludzie umierają, to jest biologia" – tyle miał do powiedzenia w tej sprawie prominentny poseł Marek Suski.
Zmiana klimatu społecznego nie ogranicza się tylko do spraw światopoglądowych, przesunięcia na osi prawica–lewica, odrzucenia rządzących przez młodych, sekularyzacji i coraz częstszej krytyki Kościoła.
Po sześciu latach rządów PiS inny jest także profil wyborcy PiS. Wraz ze wzrostem zamożności zmieniły się jego aspiracje; postrzega się jako przedstawiciel klasy średniej, a nie ludowej. Ten proces dostrzegł już w zeszłej kadencji ówczesny główny rządowy analityk prof. Waldemar Paruch, ostatnio swoje badania przedstawiał szef firmy badawczej IBRiS Marcin Duma. "Aspirując, przyjmuje się także pewne wzorce i narracje kulturowe. Deklaracje światopoglądowe typu: »podatki gnębią ludzi przedsiębiorczych«, »LGBT jest ok, nie mam nic przeciwko«, »z tą aborcją to naprawdę przegięli«, stają się coraz powszechniejsze. PiS patrzy na Polskę, której nie ma" – mówił Duma w niedawnym wywiadzie dla "Tygodnika Powszechnego". Być może w tej zmianie tkwi brak entuzjazmu dla Polskiego Ładu, który rząd uparcie reklamuje jako wsparcie dla grup najsłabszych ekonomicznie.
Dwaj jeźdźcy apokalipsy: epidemia i inflacja
Eskalacja kryzysu na granicy z Białorusią – do czego jeszcze będzie wypadało wrócić – przytłumiła nieco inne tematy, z jednym wszakże wyjątkiem: koronawirusa. Codzienne raporty serwisu politykawsieci.pl o tym, co ciekawi Polaków w internecie (i jaki mają do tego stosunek), pokazują, że czwarta fala epidemii wywołuje zainteresowanie zbliżone do wydarzeń na granicy. Trudno się zresztą dziwić, gdy zdarzają się dni z ponad 400 zgonami, liczba dziennych przypadków zaczęła przekraczać 20 tys., a prognozy mówią, że może być i ponad 40 tys. przypadków.
PiS jest w tym temacie wzięty w dwa ognie. Z jednej strony ma bańkę antyszczepionkowców wojujących z "sanitaryzmem" i "segregacją covidową", z drugiej – ludzi przestraszonych epidemią i domagających się, żeby władze ten problem rozwiązały.
Konfederacja i część obozu rządowego (zwłaszcza Solidarna Polska i bezpartyjna posłanka Anna Maria Siarkowska, ale także niektórzy politycy PiS) karmią się emocjami przeciwników obostrzeń epidemicznych i zarazem je podsycają. To środowisko na tyle silne, że rząd – mimo zaleceń lekarzy i przykładów z innych państw – nie robi w zasadzie nic. Latem, gdy przypadków było mało, rząd przedstawił kryteria liczby zachorowań na 100 tys. mieszkańców, powyżej której miały być wprowadzane obostrzenia na poziomie powiatów lub województw. Gdy te kryteria zostały spełnione – na wielu obszarach z naddatkiem – rząd po prostu je zlekceważył. Na lockdown nie ma pieniędzy, a paszporty covidove nie podobają się suwerenowi. – Nie będzie obostrzeń, dopóki wydolny jest system ochrony zdrowia – mówi polityk z otoczenia premiera. "Nie wiem, czy certyfikaty, które sprawdzają się w innych krajach, w taki sam sposób zadziałałyby w Polsce. Polacy są trochę przekorni, są buntującym się narodem" – tłumaczył wiceminister zdrowia Waldemar Kraska w rozmowie z Radiem Zet.
Niezdecydowanie i pęknięcie w obozie rządzącym w kwestii koronawirusa pokazuje sprawa projektu ustawy, która pozwalałaby pracodawcom sprawdzać, czy zaszczepieni są ich pracownicy. Część posłów PiS się pod nim podpisała, ale w klubie wyraźnie brakowało entuzjazmu. "Stanowcze NIE dla segregacji sanitarnej. Nie wolno dzielić narodu polskiego, który – jak potwierdza historia – tylko zjednoczony może pokonać wszelkie przeciwności" – napisał na Twitterze podkarpacki poseł PiS Sławomir Zawiślak. I choć większość dla ustawy by się znalazła, to na jej uchwalenie się nie zanosi. Kaczyński nie chce eksponować podziałów w swoim obozie.
Popękana Zjednoczona
Niewygodny dla rządzących temat koronawirusa nie ucichnie jeszcze co najmniej przez kilka tygodni, bo czwarta fala tak szybko się nie skończy. Potencjalnie jeszcze groźniejsza dla PiS jest rosnąca inflacja. Z badań CBOS wynika, że ponad 80 proc. Polaków uważa, że ceny w ciągu ostatniego roku "zdecydowanie wzrosły", i spodziewa się dalszych podwyżek w nadchodzących miesiącach. Szczególnie dotkliwe są wzrosty cen żywności, benzyny i energii, a najboleśniej odczuli je najsłabiej sytuowani (wśród których jest nadreprezentacja zwolenników PiS).
Większość Polaków musiała wdrożyć przykre i obniżające komfort życia strategie radzenia sobie z inflacją: ograniczyć zakupy, szukać tańszych produktów, zrezygnować z większych wydatków oraz ograniczyć zużycie wody, prądu i gazu. PiS nie ma tu prostych rozwiązań. Można próbować zrzucać winę na Tuska, na Komisję Europejską, na Władimira Putina, ale ostatecznie odpowiedzialność za ekonomiczny los Polaków leży jednak po stronie rządu. Wątpliwe, by szykowana przez PiS "tarcza antyinflacyjna" czy ustawa ograniczająca zyski koncernów paliwowych okazały się wystarczające.
O konfliktach wewnątrz PiS oraz wojnach PiS z koalicjantami pisaliśmy w POLITYCE już nie raz. Nie są tajemnicą fatalne relacje między czołowymi politykami obozu władzy. Prezes PiS demonstracyjnie ignoruje prezydenta (od półtora roku kontaktują się jedynie przez pośredników; Kaczyński nie wybaczył Dudzie wojny z Jackiem Kurskim na początku 2020 r.), z premierem wojuje wicepremier od spółek, wspierany przez znaczną część "starego PiS" i ministra sprawiedliwości z koalicyjnej partii. Szef Kancelarii Premiera Michał Dworczyk w ujawnionym ostatnio mailu pisał o koleżance z partii Annie Zalewskiej (dziś europosłance): "Anka zachowuje się jak baba z magla. Na dodatek przeżarta kłamstwem do szpiku kości".
Cała ta konstrukcja trzyma się jedynie na uznawaniu przywództwa Jarosława Kaczyńskiego i chęci wydojenia jeszcze trochę pieniędzy z różnych instytucji i spółek. Większość w Sejmie po odejściu Gowina zależy od posłów w typie Lecha Kołakowskiego, który wrócił do klubu, gdy dostał lepiej płatną pracę doradcy w państwowym banku, czy Łukasza Mejzy, który po artykule wp.pl o jego podejrzanych interesach napisał: "Jestem politykiem, na którym, mówiąc kolokwialnie, wisi rząd. Właściwie to ten rząd Zjednoczonej Prawicy uratowałem", co było elegancko opakowanym żądaniem nietykalności.
Z wciąż cieknących maili otoczenia premiera wynika, że głównym zmartwieniem rządzących był własny wizerunek ("Spróbujmy chociaż raz na jeden weekend pokazać, że to państwo działa", jak pisał szef Centrum Informacyjnego Rządu do Morawieckiego).
PiS rozjeżdża się nawet komunikacyjnie. Minister spraw wewnętrznych Mariusz Kamiński napisał na Twitterze, że "z satysfakcją" przyjmuje przyznanie przez Komisję Europejską 700 tys. euro dla organizacji humanitarnych na pomoc migrantom na granicy z Białorusią, co Szydło uznała za gest "zły i kompletnie bezmyślny". W sprawach poważniejszych – jak załatwienie akceptacji polskiego Krajowego Planu Odbudowy przez Komisję Europejską – obietnice rządu pozostają niespełnione; przez kilka miesięcy rządzący nie mogą się dogadać, jak zlikwidować Izbę Dyscyplinarną Sądu Najwyższego. Oczywiście rządzący będą przekonywali, że to Komisja się na Polskę uwzięła, ale znów trudno uniknąć wrażenia, że PiS nie dowozi. Tak jak nie dowiózł samochodów elektrycznych, elektrowni w Ostrołęce, Mieszkania+, usprawnienia procesów sądowych itp. To jest coraz cięższy worek kamieni na grzbiecie Kaczyńskiego.
Granice wpływu granicy
W takich okolicznościach działania Łukaszenki na granicy z Polską dały PiS chwilę oddechu. Można było przywdziać paramilitarne kurtki, pochylić się nad mapami, zwołać sztaby kryzysowe, oskarżyć opozycję o brak powagi, wezwać do ponadpartyjnego szacunku dla polskiego munduru, a nawet przypomnieć sobie o "sojusznikach z Unii Europejskiej". Konieczność ochrony granicy istotnie łączy większość Polaków, a działania rządu spotykają się raczej z aprobatą. Ten efekt nie będzie jednak trwał wiecznie. Albo sytuacja jakoś się unormuje, znikną obrazki migrantów rzucających kamieniami w polskich policjantów i na tapet wrócą sprawy niewygodne dla PiS, albo konflikt będzie się przedłużał, co z kolei zacznie rodzić pytania o (nie)skuteczność rządu. PiS ma więc wiele okazji, aby przegrać, pytanie, czy opozycja umie coś wygrać.