Piotr Czerwiński: uratuje nas Moron Tax
Dzień Dobry Państwu albo dobry wieczór. Irlandzkie pomysły na zwalczanie recesji, choć pozornie irracjonalne, w wielu przypadkach nadają się do adaptacji na polskim gruncie. Co prawda nie da się pewnie nad Wisłą zlikwidować senatu ani nadmiernej liczby polityków, ze względu na zbyt duże przywiązanie narodu do polityki, ale idea opodatkowania cukru albo złego wina to już jakieś światło w tunelu. Podatek od jaboli mógłby podreperować budżet państwa, nie wspominając o podatkach tak śmiałych i korzystnych, jak podatek od ćwierćinteligencji albo od liczby wpływowych przyjaciół - pisze Piotr Czerwiński w felietonie dla WP.PL.
Czytaj także wcześniejsze felietony Piotra Czerwińskiego
Nim przejdę do wątku podatków od jabcoka, pozwolą Państwo, że przybliżę im aktualną sytuację ekonomiczną byłego imperium Celtyckiego Ratlerka. Wszystko wskazuje na to, że irlandzki kryzys ma kilka nieoczekiwanych zalet. Wedle statystyk, oprócz cen nieruchomości spadło tu również spożycie alkoholu, co niewątpliwie ratuje wielu autochtonów przed niechybną zgubą w oparach egzystencjalizmu. Wraz z alkoholem rzadziej używa się też kart kredytowych, co pozwala wierzyć, że od kiedy je wprowadzono, lud Irlandii nareszcie pojął, że nie należy szastać pieniędzmi, których się nie posiada. Nie wiem na ile wiedza ta zakorzeniła się też w Polsce, ale zachowuję w pamięci obraz tego kraju z czasów, kiedy nie istniało tam pojęcie szastania pieniędzmi o ile ktoś nie był dandysem z trendowej telewizji i nie miał stałego meldunku w dowolnie wybranej galerii handlowej stolicy kraju. Na podstawie sygnałów z ojczyzny wnioskuję, że w tej kwestii niewiele się tam zmieniło, przez co należy rozumieć, że i kart kredytowych używa się
nad Wisłą oszczędnie, o ile ktoś w ogóle takowe posiada. Nie licząc rzeczonych dandysów, oczywiście.
Spadły też obroty tak zwanych drogich sklepów, w których dizajnerska chusteczka do nosa kosztuje pięć tysięcy euro, co mnie zasadniczo cieszy, ponieważ taką samą można kupić w tak zwanym sklepie tanim za trzy centy; w końcu obie pochodzą z tej samej azjatyckiej fabryki, gdzie zatrudnia się nieletnich za dwa ziarnka ryżu dziennie.
Dla odmiany wzrosły obroty rolnictwa, a także rozwinęła się prężnie tak zwana drobna przedsiębiorczość. Złośliwi twierdzą, że nawet handel wymienny, ale ja bym raczej upatrywał w tym samych pozytywów; w końcu wynalazek pieniądza był jak dotąd wyłącznie przyczyną największych nieszczęść zachodniej cywilizacji. Mógłbym nawet zaryzykować twierdzenie, że taki barter w skali mikro może nieźle poprawić samopoczucie. Człowiek ma poczucie spełnienia rebelianckiej misji, kiedy się na ten przykład wymienia wiadro ziemniaków na starą mikrofalówkę; można mieć wtedy pewność, że nie zarobi na tym żaden kapitalistyczny oprawca. Kiedy się jest Polakiem w Irlandii, co praktycznie podwaja rebelianckie geny, uważam takie wrażenia za niezastąpione.
Prócz tego spadła sprzedaż nowych samochodów i wzrosła sprzedaż samochodów starych, co pozwoliło też na gwałtowny renesans warsztatów samochodowych. W czasach tak zwanego boomu instytucja ta upadła niemal całkowicie, ponieważ mieszkańcy Irlandii wymieniali samochody na nowe za każdym razem, gdy wypełniała się w nich popielniczka, szastając oczywiście przy tym pieniędzmi, których nie mieli, o czym była już uprzednio mowa. Dziś, kiedy wyżej wymienieni dostarczają materiału do medialnych wspomnień z czasów prosperity, ucząc się rozpoznawać nominały na monetach i adresy pośredniaków, Polacy, którym sprzedano samochody z pełnymi popielniczkami mogą zacząć odsprzedawać je dawnym właścicielom po rozsądnej cenie. Opróżniwszy uprzednio wspomniane popielniczki oczywiście: w końcu trafiliśmy tu do brudnej roboty, czyż nie.
Wszystko to przybliża nam ideę irlandzkiego mesjanizmu, który w istocie niewiele różni się od jego polskiej odmiany.
W obliczu powyższych rewelacji odbyły się w Irlandii wybory, na które nikt nie poszedł i którymi nikt się nie interesował. Wyjąwszy trzydzieści procent uprawnionych, których ujęła bądź zgorszyła idea zlikwidowania senatu, bo wydawało się być głównym tematem imprezy. Polityka w tym kraju zaczyna być niszową rozrywką, przybywa ludzi, których przestała obchodzić tak dramatycznie, że nie wiedzą jak nazywa się kolejny premier, a są też i tacy, którzy nie wiedzą, że kraj ten ma jakiegoś premiera i co to takiego. Szkoda, że nie da się zaprowadzić takiej mody w Polsce. Mogłoby to mieć bardzo korzystny wpływ na zdrowie psychiczne milionów ludzi, już nie mówiąc o tym, że byłoby przyczyną spadku sprzedaży papierosów i alkoholu. Z drugiej jednak strony, spadek sprzedaży papierosów i alkoholu mógłby doprowadzić kraj do bankructwa.
Idea zlikwidowania senatu może nie być łatwa w praktyce, ale mnożą się inne metody zwalczania recesji. Pewien myśliciel postulował tu niedawno, by wprowadzić podatek od cukru. Podobno cukier jest wszędzie, na przykład w winie, twierdzi myśliciel. To natchnęło go również do rozważań na temat opodatkowania samego wina. To w zasadzie nie jest takie absurdalne, moi Państwo, i jako żywo nadaje się do przeszczepienia na grunt polski. Moglibyśmy opodatkować tanie wino, które dzięki temu by zdrożało, a zwolnić od podatku wino drogie, które dzięki temu stałoby się winem dużo tańszym. W efekcie lud pracujący zacząłby chlać tanie jak barszcz Chateau de Blą-Blą do kiełbachy, a snobistyczni dandysi z handlowych galerii, o których też już rozwodziłem się w niniejszym odcinku, mogliby się przerzucić na kosztowne sikacze.
Moglibyśmy pójść o krok dalej niż nasi irlandzcy koledzy, a nawet i ze trzy kroki. Nie jestem ekonomistą, ale logika podpowiada mi, że najkorzystniej jest opodatkować coś powszechnego, o niewyczerpanym źródle. W myśl tej teorii najkorzystniejszym ruchem byłoby opodatkowanie głupoty. W końcu na świecie jest tyle ćwierćinteligentów, popełniających tak makabrycznie ćwierćinteligentne czyny, że prędzej skończy się ropa naftowa, węgiel, uran, tanie wino oraz „M jak Miłość”, a głupota będzie trwała wiecznie. Myślę, że opodatkowanie tego jakże cennego złoża jest tak logiczne i nieodzowne, że poprą je sami ćwierćinteligenci, którzy zapoznawszy się z niniejszymi słowami już dziś skłonni będą głosować na tak. Może się to zatem okazać samonapędzającą maszyną ekonomicznego szczęścia.
A poza tym nowa danina mogłaby mieć jakąś kuszącą obcojęzyczną nazwę. Na przykład „Lowbrow Tax” albo „Imbecile Tax”. Albo „Moron Tax”. „Idiocy Tax” też brzmi bardzo dumnie. Wielu ćwierćinteligentów w Polsce ceni sobie wykwintne anglicyzmy, powinni być tym wynalazkiem zachwyceni.
Dobranoc Państwu.
Z Dublina, specjalnie dla Wirtualnej Polski, Piotr Czerwiński Kropka Com.