Piotr Czerwiński: same dobre wieści!
Dzień dobry Państwu albo dobry wieczór. Same dobre wieści z Irlandii: wszystko wskazuje na to, że Wyspa Skarbów może wygrzebać się z kryzysu przed końcem dekady. Mniej więcej tyle zajmie wpakowanie się w kryzys innym krajom, w których jeszcze go nie ma, przez co należy rozumieć, że jeszcze przyjdą takie czasy, kiedy Dublin znów będzie rządził Europą. Jeśli dożyję tego dnia, zdążę pewnie wyłysieć już kompletnie, a także zapomnieć polskiego, ale nie przejmuję się tym. Nie przejmowanie się jest w końcu kwintesencją irlandzkości - pisze w felietonie dla WP.PL Piotr Czerwiński.
23.12.2013 | aktual.: 23.12.2013 12:15
*Przeczytaj także wcześniejsze felietony Piotra Czerwińskiego * Dziś zamierzałem pozgrywać się zwyczajowo z doniesień prasowych, które statystycznie co pół roku ogłaszają ostateczną datę wyjścia Irlandii z kryzysu, a także z irlandzkiej polityki, ze szczególnym uwzględnieniem premiera, ponieważ każdy publicysta pod słońcem naigrywa się z premiera kraju, w którym mieszka, i ja nie chciałem odróżniać się od reszty. Miałem też zamiar poświęcić kilka słów legendarnej europożyczce, która spędza sen z powiek lokalnym pismakom i całej świcie wyżej wymienionego, a którą, jeśli wierzyć wspomnianym doniesieniom, średnio co pół roku gotowi jesteśmy spłacić już tuż-tuż, a ona na podobieństwo fatamorgany oddala się i oddala.
Ale zmieniłem zdanie. Przemyślawszy sprawę, uważam, że wszystko to nie obchodzi mnie na tyle brutalnie, by odpuścić sobie sytuację ekonomiczną, pożyczki, premierów, kryzysy i inne bzdety, których nie muszę śledzić od kiedy przybyłem w te strony; odtąd bowiem datuje się mój rozwód z macierzystą profesją, czyli dziennikarstwem. Zapewne różnię się trochę od wielu moich rodaków, którzy udali się tu wiedzeni potrzebą natychmiastowego zarobkowania.
Ja przy nich muszę robić wrażenie autentycznego świra, który w kulminacyjnym punkcie pismackiej kariery porzucił ją, by zostać pisarzem, a po sukcesie debiutanckiej powieści zwariował do reszty, pakując manatki i ruszając w świat, podobnie jak prawie wszyscy jego literaccy idole. Przyświecało mi wtedy jedno marzenie: dorwać "day job", który nie wymaga słowotwórczej kreatywności, porzucić ambicje zawodowej kariery, a potem zniknąć w czeluściach własnej jaźni i pisać. I udało się. Wciąż nie potrafię potrafię oszacować, czy uczyniłem dobrze.
Po czterech powieściach i ośmiu latach emigracji patrzę na swoje dawne życie z dość dużej górki i widzę, że było całkiem śmieszne. Składało się z póz, które przybierałem nieudolnie, na podobieństwo karierowiczów, wzbudzających we mnie autentyczną pogardę. Ten interes musiał skończyć się źle. W tamtym świecie nie było miejsca dla człowieka niezdolnego do kombinowania i hipokryzji, przez co po dwunastu latach mówienia co naprawdę myślę, należało wypaść z karuzeli i liczyć się z tym, że nie wróci się na nią już nigdy.
Przedziwny jest to romans, ta Irlandia i ja. Kompletnie mi nie podchodziła, kiedy ją zobaczyłem po raz pierwszy. Ja też raczej nie byłem w jej typie. Spotkaliśmy się przez przypadek, ona była pijana, ja bez forsy i tak dalej. Ona liczyła na coś szybkiego, ja zwyczajowo, preferowałem dłuższą znajomość; guzik z tego wynikało i w dodatku nie mogłem jej zrozumieć, bo mówiła za szybko i coś tak jakby niewyraźnie. Nic nie wskazywało, że zostaniemy ze sobą dłużej.
Mieliśmy doły i góry, bo ja, niczym w tej piosence Cohena o partyzantach, zmieniałem swój życiorys co tydzień, wypisując pierdoły, że niby całe życie poświęciłem bieliźnie albo krojeniu ryb, licząc na to że Irlandia łyknie ten bajer i da mi pracę, a ona czytała o bieliźnie i dawała mi robotę przy rybach albo czytała o rybach i dawała mi robotę przy bieliźnie, i tak dalej. Nie wierzyłem, że to wszystko wyjdzie na logiczną prostą. A tu masz babo placek: minęła już prawie dakada. Najwyraźniej recepta na udany związek jest tylko jedna: chrzanić wszystkie konwenanse i być sobą do upadłego.
Tak czy siak minęło osiem lat. Napisałem w tym czasie trzy książki, pracując równolegle w swoim wymarzonym day-jobie, nie wymagającym słowotwórczej kreatywności i konswekwentnie zapominając polskiego, przez co kalki w rodzaju „nie mogę widzieć” albo „zrobiłem z nimi przyjaciół” stały się moją komediową codziennością. Zabawne jest w tym wszystkim to, że to moja pierwsza powieść emigracyjna była napisana wymuszonym Ponglishem, który musiałem wymyślać od podstaw, a gdybym poczekał parę lat, zakręcony język emigrantów pojawiłby się sam w mojej głowie.
Symptomatyczne jest też to, że moja ostatnia jak dotąd książka, „Pigułka Wolności”, napisana po siedmiu latach emigracji, wymagała już regularnego korzystania z Google maps i słownika, by zawarta w nim polszczyzna i topografia ździebko zapomnianej Warszawy miały posmak autentyczności. Znakiem tego zakładam, że za następne osiem lat będę już pisywał wyłącznie wydumane ekshumacje literackie "Mechanicznej Pomarańczy".
Trochę nam się ten związek z Irlandią schrzanił, kiedy ogłosiła, że grozi jej bankructwo, ale co tam, przecież my kochamy nasze muzy, choćby spłukały się do cna i olewały nas do imentu. W tym czasie można opisywać swe cierpienie, związane w tym, że muzy nas olewają, i gdyby ktoś nie wiedział, na tym polega bycie literatem. Z powyższego wynika, że co zaczęło się marnie, może skończyć się zupełnie nieźle, przez co ja i Irlandia póki co zostajemy parą. Kto wie, być może nasze irlandzko-polskie dzieci kiedyś jeszcze olśnią Europę.
A na koniec, wiadomość trochę innej natury: to już ostatni mój felieton z irlandzkiej serii. Temu również zawdzięcza swój nietypowy charakter. Pisanie cyklicznego felietonu, zwłaszcza takiego jak ten, z założenia naznaczonego ironią i surrealizmem, to trudna sztuka i nie da się jej uprawiać wiecznie, zwłaszcza, kiedy konkuruje z poczynaniami pisarskimi. Czas więc się pożegnać i skupić energię na literaturze.
Wszystkich czytelników pozdrawiam serdecznie, ze szczególnym uwzględnieniem tych, których można podejrzewać o umiejętność czytania ze zrozumieniem i chwytliwość w łapaniu ironii. Dziękuję za uwagę, polecając moje książki i wszystko, co jeszcze być może kiedyś jeszcze napiszę.
Wesołych Świąt, Ojczyzno, obojętnie która.
Z Dublina, specjalnie dla Wirtualnej Polski, Piotr Czerwiński Kropka Com