Piotr Czerwiński: Irlandię suszy!
Irlandia smaży się żywcem. Legendarnie zielona irlandzka trawa zrobiła się żółta, wysychają zbiorniki wodne oraz sklepy monopolowe, a biura podróży świecą pustkami. Nikt już nie musi wyjeżdżać na wczasy do tropików: tropiki przyjechały do nas same - pisze w felietonie dla Wirtualnej Polski Piotr Czerwiński.
29.07.2013 | aktual.: 29.07.2013 11:39
Przeczytaj wcześniejsze felietony Piotra Czerwińskiego
Dzień Dobry Państwu albo dobry wieczór. Irlandia przeżywa kataklizm: nie padało od osiemnastu dni, a licznik wciąż bije. To rekord, który nie padł od roku 1995. Żeby było śmieszniej, przez cały ten czas świeci słońce, a temperatura sięgnęła nawet 31 stopni. W mediach mówi się o klęsce żywiołowej, w kolejnych hrabstwach zaczyna brakować wody, a sprzedaż lodów i chłodzonego piwa sięgnęła zenitu. Być może zanim dotrą do Was te słowa, nie będzie już Irlandii, ponieważ wyschnie na popiół i zostanie zaliczona do wymarłych cywilizacji.'
Witajcie na Teneryfie Północy! To spadło na nas jak grom z jasnego nieba, chciałoby się powiedzieć, tylko że grom jest ostatnią rzeczą, jaką tu od dawna widziano. Irlandia smaży się żywcem. Legendarnie zielona irlandzka trawa zrobiła się żółta, wysychają zbiorniki wodne oraz sklepy monopolowe, a biura podróży świecą pustkami. Nikt już nie musi wyjeżdżać na wczasy do tropików: tropiki przyjechały do nas same. Powietrze stoi w miejscu, a pył unosi się nad jezdniami. Tubylcy szemrzą, sprawa robi się nieciekawa, no bo do diaska – ileż można tego wytrzymać?!
Trudno powiedzieć, co jest w Irlandii gorsze – kiedy pada na okrągło czy kiedy na okrągło świeci. Dotąd w miejscowej pogodzie obowiązywał urokliwy turbosatanizm, polegający na tym, że lało bez przerwy, wiatr wysyłał drzewa na kontynent wraz z ich korzeniami, a niebo było koloru pełnej popielniczki. Alternatywna wersja irlandzkiej pogody składała się z powyższego schematu, przerywanego dziesięciominutowymi przebłyskami wątłego słońca, występującymi co dwie godziny.
Niestety od jakiegoś czasu aura w tym kraju się stabilizuje, dzięki czemu wiosną mieliśmy tu klasykę turbosatanizmu, po czym nagle sprawy obrały zupełnie inny obrót i zaczęło świecić. Najpierw zaświeciło tylko na próbę przez kilka dni i już wtedy było wiadomo, że w Irlandii nie jest normalnie. Po chwili wytchnienia, kiedy już wszyscy z radością wyciągali z szaf swoje ukochane sztormiaki i inne letnie ubiory, nagle, pewnego ranka, zamiast zwyczajowo zmywać samochody do rowu, niebo wstało jasne i przejrzyste, niemal śródziemnomorskie. Powietrze, jak w dobrych dreszczowcach, stało w miejscu, zaś słońce świeciło jak jasna kula ognia, zionąc żarem sięgającym nawet trzydziestu stopni. Wszyscy myśleli, że to tylko złudzenie i że zwyczajowo przejdzie tak samo szybko, jak przyszło, tymczasem okazuje się, że guzik, moi Państwo. Jak zaświeciło, tak zostało – i żar z nieba mamy już przez okrągłe trzy tygodnie albo dłużej.
Na początku mieszkańcy Republiki byli zadowoleni, mogąc przejść się suchą stopą do sklepu albo rozłożyć gazetę na powietrzu, nie ryzykując rozdarcia jej na strzępy, a także przede wszystkim po raz pierwszy od niepamiętnych czasów mogąc zupełnie słusznie ubrać się w zimowy irlandzki strój narodowy, czyli szorty, klapki i ciemne okulary. Niestety, świeciło dzień, dwa, trzy, pięć i nie przestawało. W końcu tu i tam zaczęły pojawiać się głosy, że tegoroczne irlandzkie lato raczy przesadzać. Po raz pierwszy od osiemnastu lat nie padało dłużej niż przez szesnaście dni i media zaczęły coraz głośniej mówić o żywiołowej klęsce. Okazało się, że podobnie jak w przypadku nadmiaru śniegu, który paraliżuje Irlandię, ewentualnie nadmiaru deszczu, który też zwykle ją paraliżuje, także nadmiar słońca paraliżuje ją równie skutecznie.
Jedna trzecia kraju cierpi na brak wody. W dziesięciu hrabstwach wprowadzono restrykcje wodociągowe i bieżącą wodę reglamentuje się jak nie przymierzając komunistyczny cukier na kartki. Niesłychane jest i to, że Cork, które zwykle bywa zalewane przez powodzie, też nagle zaczęło się zaliczać do rejonów zagrożonych odwodnieniem. Brzmi to trochę jak żart, ale tu i ówdzie nawołuje do zaniechania mycia samochodów i używania ogrodowych spryskiwaczy.
Podobno są miejsca, w których za publiczne umycie samochodu bieżącą wodą grozi grzywna. Satyrycy już zaczęli się nabijać, że wkrótce piwo i cider staną się tańsze od wody, przez co ludzie będą musieli z konieczności pławić się w piwie i ciderze, niczym rzymscy kacykowie w oślim mleku. Póki co mieszkańcy wyspy pławią się ciderem i piwem metodą użytku wewnętrznego. Najmodniejszy irlandzki gadżet w tym sezonie, nie licząc obowiązkowych klapek i ciemnych okularów oczywiście, to chłodzony sześciopak, który należy natychmiast wymienić na nowy, kiedy ulegnie spożyciu.
Sprzedaż lodów i kremu na opalanie przebiła sufit, że tak sobie pozwolę na lingwistyczną kalkę. Do tej pory lody jeszcze jakoś schodziły, w końcu raz na czas trzeba zafundować sobie zapalenie gardła, ale coś takiego jak krem na opalanie było futurystyczną abstrakcją, znajomą jedynie ludziom, których rodziny wyjechały do Australii. Nagle stał się w Irlandii artykułem pierwszej potrzeby; przy tutejszej pogodzie i tubylczej trupio bladej skórze słońce w takiej dawce może być zabójcze i ponieważ wielu tubylców po raz pierwszy w życiu zetknęło się z nim w takiej formie, miejscowe media zaroiły się od apeli i instruktaży, uświadamiających miejscową ludność jak chronić się przed udarem, poparzeniem i niechcianą naturalną opalenizną, która dotąd występowała tu wyłącznie w spreju. Sprzedaż kremów przeciwsłonecznych wzrosła przeto w Irlandii o siedemset procent, podobno codziennie sprzedaje się aż trzynaście tysięcy butelek. Chyba tylko piwo i cider wciąż przebijają te wyniki na naszej coraz bardziej żółknącej Wyspie
Skarbów.
Oczywiście sprzedaż samoopalacza spadła drastycznie i kto by pomyślał. Nawet ja zawsze uważałem że solaria i samoopalanie to w tym kraju biznes nie mający żadnych szans na porażkę.
Obroty w biurach podróży spadły nawet o trzydzieści procent, o połowę zmalała publiczność kin, których właściciele jak na zbawienie czekają na premierę „Wolverine”; ponoć tylko to ma szansę poprawić sytuację. Central handlowe świecą pustkami, podobnie jak wszystko, co znajduje się w tym kraju pod dachem, spod którego po raz pierwszy od tak dawna można wreszcie wyjść na dłużej niż godzinę. Dla odmiany irlandzkie plaże, po których dotąd dało radę przechadzać się w sztormiaku i zgiętej pozycji, zaroiły się od ludzi i wyglądają teraz z daleka, jakby znajdowały się w Acapulco. W ciągu pierwszego weekendu upałów samo tylko Tesco sprzedało 1500 zestawów łopatek i wiaderek do piasku, które dotąd funkcjonowały na półkach jako łopatki i wiaderka do błota i niewielu potencjalnych małoletnich użytkowników wyrażało ochotę ich kupna.
Zrobiło się tak gorąco, że nawet największe zmarzluchy ze wszystkich mniej lub bardziej egzotycznych regionów świata zaczęły paradować po ulicy w krótkim rękawku. Nawet tak egzotyczne typy jak ja, wymagające trzydziestu stopni, by zdjąć marynarkę, wreszcie zdjęły ją i wyszły na suchy ląd w podkoszulkach. Najstarsi górale, marynarze i leprechaunowie nie pamiętają w tych stronach tak długiego lata. Nikt nie wie co z nim zrobić, wszyscy przeto czekają, aż lato zrobi coś ze sobą samo. Pomyśleć, że są na świecie kraje, w których ludzie modlą się o deszcz i że z tego punktu widzenia zawsze uważałem Irlandię za kraj cudu. Teraz to już historia i niedługo modły o deszcz będą tu publicznie zanoszone w miejscowym parlamencie.
My tu gadu-gadu, a żar z nieba leje. Nad asfaltem drży powietrze. Na autostradzie fatamorgana w postaci jeziora Śniardwy. Nie ma nie ma wody, chyba że nad morzem w Bray. Czołgać się już dłużej nie mam siły. A wielbłądy nie chcą dalej iść.
Dobranoc Państwu.
Wiadomość z ostatniej chwili: od napisania niniejszego felietonu do jego publikacji minął tydzień, w ramach którego irlandzka pogoda zaczęła niestety wracać do normy. Innymi słowy, znowu leje.