Piekło Karaibów
Gdy ciężarówki wysypują zawartość do dołów, kierowca spychacza gasi papierosa i zapala silnik. – Tydzień temu było ich znacznie więcej – ocenia krytycznie jeden z dziennikarzy. Ale transporty będą przyjeżdżać z Port-au-Prince jeszcze przez wiele tygodni. W gruzach haitańskiej stolicy brakuje niemal wszystkiego poza jednym - ciałami żywcem pogrzebanych ofiar trzęsienia ziemi.
26.03.2010 | aktual.: 26.03.2010 21:27
Na wschodnim wybrzeżu Dominikany, w cieniu palm i wśród szumu Morza Karaibskiego pyszni się turystyczna perła – Punta Cana. Bajeczne kurorty dla bogaczy, drogie auta, czyste ulice i domy za miliardy dolarów. Raj Karaibów. Czterysta kilometrów na zachód zaczyna się ich piekło.
Ból
- Tam był oddział położniczy i pediatria – Luc Beaucourt, belgijski doktor z Atwerpskiego Szpitala Uniwersyteckiego wskazuje na piętrzące się nieopodal rumowisko. – Niektórzy zdołali uciec, ale pod gruzami wciąż leży jakieś pięćdziesiąt ciał, głównie matki z dziećmi.
Jest południe, żar leje się z nieba. W powietrzu unosi się ciężki zapach gnijących ciał, kable zerwanej linii energetycznej znaczą czarne punkciki tysięcy much. Są tłuste, jedzenia nie brakuje. Od trzęsienia ziemi minęło dwanaście dni.
Siedzimy na dachu Szpitala św. Franciszka Salezjanina, w centrum Port-au-Prince. Doktor Beaucourt rozkłada się na krzywym szpitalnym łóżku, korzysta z okazji, by złapać oddech pomiędzy kolejnymi operacjami. Od lat jeździ po świecie ze swoim zespołem: Bałkany, Afganistan, Indonezja, Nowy Orlean – to niektóre z miejsc, w których pracował. Tacy ludzie nie pękają.
- Wpadł do nas doktor z Florydy – opowiada z uśmiechem Beaucort, skręcając papierosa. – Gość wsiadł w prywatny samolot na Florydzie, po godzinie był w naszym szpitalu, w eskorcie marines, wystrojony jakby wizytował swoją prywatną klinikę. Porobił zdjęcia z kilkoma pacjentami i wziął na stół chłopca z otwartą raną nogi. A potem przeprowadził najgorszą operację, jaką w życiu widziałem, zrobił z tego dziecka kalekę. Powiedział jeszcze, że przyśle tu swój zespół, że nas tu nie potrzebują i żebyśmy znaleźli sobie inny szpital. I tyle go widzieliśmy, kontakt się urwał. To było tydzień temu. Beaucort rzuca okiem na pobliskie gruzy oddziału położniczego.
- Trzeba by się tam przejść, może coś ocalało – mruczy pod nosem. Belgowie do Port-au-Prince dotarli jako jedni z pierwszych. Początkowo leczyli na ulicach: tamowali krwotoki, nastawiali złamania, szyli, amputowali. Do tego, co zostało ze Szpitala św. Franciszka Salezjanina trafili po kilku dniach, w nielicznych ocalałych budynkach zorganizowali salę operacyjną i rentgen. Zespół siedmiu lekarzy dziennie przeprowadzał dwanaście operacji, wreszcie skończyły się leki.
- Wielu obiecało nam pomoc, ale dopiero Polacy przywieźli nam to, czego potrzebowaliśmy – ciągnie z uśmiechem Beaucourt. - Dzięki nim możemy znowu operować.
To ostatni dzień polskiego zespołu ratowników na Haiti, mieli wracać wczoraj, ale zepsuł się samolot. Wśród ruin nie mają czego szukać, głosy spod gruzów umilkły już dawno temu. Ostatnie chwile w Port-au-Prince poświęcają na pomoc Szpitalowi św. Franciszka: opatrują lżej rannych, rozdają resztki zapasów i leków.
- Widzicie tą dziewczynkę? – jeden z żołnierzy BOR-u przydzielonych do ochrony ratowników, pokazuje leżącą nieopodal dziewczynkę z zabandażowaną nogą. – Straciła całą najbliższą rodzinę. Wczoraj przywieźliśmy jej masę jedzenia, wody i leków. Był z nią wujek. Dziś wujka nie ma, nie ma też rzeczy, które jej daliśmy. Paranoja.
Osierocona dziewczynka jest jedną z dziesiątek rannych, którzy znaleźli azyl w prowadzonym przez Belgów szpitalu. Leżą na dziedzińcu, na wyniesionych z gruzów łóżkach i materacach. Niektórzy jęczą, inni płaczą, większość jednak milczy, patrząc przed siebie pustym wzrokiem, odrętwiała z bólu, upału i poczucia straty. Czasem obok siedzą ich bliscy: zmieniają opatrunki, karmią, myją, odpędzają chmary insektów. Wielu jednak leży samych.
Prawdziwą plagą są infekcje. Higiena nigdy nie była mocną stroną Haiti, ale po kataklizmie utrzymanie otwartej rany w czystości graniczy z cudem. Dziesięcioletniego chłopczyka z rozdartą stopą do szpitala przynosi jego ojciec. Belgowie oczyszczają i zaszywają ranę. Nazajutrz muszą powtórzyć cały rytuał. I tak to się ciągnie kilka dni i nocy, a chłopiec płacze i krzyczy, krzyczy coraz bardziej ochryple, coraz bardziej rozpaczliwie. W oczach ojca obok łez błyszczy bezradność Nogi nie udaje się uratować.
Noce tutaj nie przynoszą wytchnienia. Wiatr cichnie, a spod gruzów zaczyna unosić się ciężki trupi opar. Przyciągnięte zapachem krwi i potu komary spędzają chorym sen z powiek, ukąszenia swędzą i szczypią. Pozostaje opatulić się szczelnie prześcieradłem, które błyskawicznie robi się mokre od potu.
- Przydałyby się moskitiery – wzdycha Astrid, piękna, 30-letnia Haitanka. Wyczołgała się z gruzów swojego domu o własnych siłach. Była w kuchni, gdy zawalił się na nią świat. Z obu piszczeli wystają stalowe śruby szyn owinięte brązowymi od krwi opatrunkami.
- Strasznie boli, ale nie skarżę się – powoli cedzi słowo po słowie, łamiąc język na trudnych angielskich głoskach. – Tutaj dają mi jeść, pić, mam łóżko. To lepsze niż ulica. Gruzy
Uniwersytet w dzielnicy Petionville przed trzęsieniem ziemi miał siedem pięter. Gdy drgnęła ziemia, złożył się jak harmonijka. Obecnie ma wysokość kilku metrów, przekładaniec z kawałkami ciał wystającymi spomiędzy kolejnych warstw. Wśród gruzów walają się zeszyty z notatkami, wiatr wertuje poplamione karty ze zdaniami przerwanymi w pół słowa.
- Dobrze przynajmniej, że trzęsienie przyszło późnym popołudniem – mówi Alexis Fritz-Gerard, którego spotkaliśmy w jednym z obozów. – W budynku nie było aż tylu studentów. Krzyki dyrektora, uwięzionego w swoim gabinecie, słychać było jeszcze przez tydzień, potem wszystko umilkło.
Alexis może mówić o wielkim szczęściu. Jeszcze dwa miesiące przed trzęsieniem był jednym ze studentów uniwersytetu. Nie miał pieniędzy na czesne, więc skreślono go z listy studentów.
- Wtedy byłem zrozpaczony – mówi z szerokim uśmiechem. – Dziś wiem, że czuwała nade mną boska Opatrzność. Najbardziej ucierpiały dzielnice biedoty, gdzie wybudowane byle jak domy poskładały się niczym domki z kart. Jednak w gruzach leży także cała dzielnica biznesowa. Szyldy sklepów zwisają smętnie na spalonych żyłach drutów. Nieliczne ocalałe budynki chylą się nad ulicą pokrytą warstwą gruzu i odpadków.
Mija nas grupa młodych, umięśnionych chłopaków z maczetami i młotami. Niedługo wśród tumanów kurzu i pyłu, zaczną kuć szczątki domów w poszukiwaniu bezcennego złomu. Trzeba się jednak strzec – miejscowa policja nie ma litości dla szabrowników. W najlepszym wypadku weźmie się pałką przez grzbiet, ale jak masz pecha – kula w łeb i uczta dla much.
- Ja tu mieszkałem – denerwuje się jeden z podrostków, rozpędzonych przed chwilą przez policyjny patrol. – Co oni sobie myślą?!
Czasem buszując wśród ruin znajdują jednego z pogrzebanych – niektórzy są wysuszeni na wiór, maleńkie mumie zawinięte w płótno, ułożone niedbale na ulicy. Co rusz któreś z przejeżdżających aut zahacza kołem o rękę, przejeżdża po nodze. Psy mimo głodu obchodzą zwłoki szerokim łukiem.
Na chodnikach w byle jak skleconych namiotach z blach i płótna koczują setki tysięcy mieszkańców Port-au-Prince. Kwitnie handel i spekulacja: w cenie jest węgiel drzewny, na którym można przygotować ciepły posiłek. Na rozrzuconych po ulicy stoiskach można także kupić rozdawane przez organizacje humanitarne worki ryżu, brezenty, woreczki z wodą. Ale prawdziwy biznes to setki dziennikarzy i pracowników misji humanitarnych, którzy zjechali do stolicy. Ceny są mordercze. Litr benzyny – 5 dolarów. Rozbicie namiotu na dziedzińcu hotelu – 60 do 75 dolarów. Puszka Coca Coli – 3 dolary.. Kochaj bliźniego jak siebie samego, ale z czegoś żyć trzeba.
Nowy dom
Obóz dla uchodźców w Delmas 75 nie jest tak duży jak ten przy polu golfowym niedaleko Petionville. Kiedy tam docieramy, mieszka w nim zaledwie tysiąc dwieście osób.
- Nie mamy jedzenia, kończy się woda, ale prawdziwy koszmar zacznie się jak przyjdą deszcze – tłumaczy Wesley, kierownik obozu. – Otrzymaliśmy pomoc od jednej z lokalnych organizacji, ale nie możemy jej rozdać, obóz rośnie z dnia na dzień. Nie starczy dla wszystkich, mogłoby dojść do zamieszek. Nie wiem co robić. Jest wieczór, dzieci bawią się sklejonymi z papieru latawcami, kobiety zaczynają przygotowywać posiłek: ryż i cienkie zupy z fasoli. Niektóre rodziny rozpinają na drewnianych żerdziach prześcieradła i brezenty – budują nowy dom.
Niewielki rozmiar obozu jest jego błogosławieństwem i przekleństwem. W odróżnieniu od wielkich molochów skupiających tysiące rodzin, łatwiej utrzymać tutaj względne bezpieczeństwo i porządek, nie ma kradzieży i gwałtów. Z drugiej strony trudniej zwrócić na siebie uwagę jednej z licznych organizacji humanitarnych, które są na miejscu.
- Spójrzcie na nich – Wesley kręci głową wskazując na przejeżdżającego z rykiem jeepa. – Znam ich, mieszkają nieopodal, widuje ich w kościele. Są bardzo bogaci. Dlaczego nie pomagają? Mają znajomości i kontakty, których ja nie mam. Ale oni przejeżdżając obok nas odwracają głowę. To nie tak powinno być. Jak tłumaczy, głównym problemem nie jest brak jedzenia. Można je zdobyć na bazarach i w nielicznych otwartych sklepach, tylko że to kosztuje.
- Jesteśmy wdzięczni światu za pomoc, za wodę i jedzenie – tłumaczy Steve, młody Haitańczyk, który jest naszym przewodnikiem w obozie. –Dziękuję, że przyjechaliście, że robicie zdjęcia, że mówicie o naszej tragedii. Ale zamiast tego dajcie nam pracę. Tego potrzebujemy. Trzy dni temu Steve pochował to, co zostało z jego 6-letniej siostrzenicy. Malutkie ciało zawinął w prześcieradło, poszedł na wzgórza, wykopał dół. Nie stać go na pogrzeb. Jest twardy, za pas zatkniętą ma maczetę, imał się w życiu wielu prac, nie zawsze legalnych. Mimo to, gdy patrzy na wzgórza, gdzie leży jego siostrzenica, oczy zachodzą mu łzami.
- Była taka malutka, taka wesoła – zaciska zęby. – Przynajmniej mogłem ją pochować, nie tak jak tych, których grzebią za miastem – dodaje po chwili.
Cmentarz
- Za dwadzieścia dolarów, pokaże nam miejsce, gdzie jest tego znacznie więcej – nasz tłumacz Jacquline wskazuje małego wysuszonego staruszka z maczetą, kręcącego się przy hałdach piachu.
Jesteśmy niedaleko Titanyen, pięknie położonej wioski nieopodal Port-au-Prince. Ale wśród Haitańczyków to miejsce cieszy się złą sławą. Za rządów dyktatora Haiti, Jeana-Bertranda Aristide było miejscem kaźni tysięcy więźniów politycznych. Po blisko piętnastu latach od upadku krwawego reżimu do Titanyen ponownie zaczęły zjeżdżać ciężarówki wypełnione ciałami, jednak tym razem katem była natura. Staruszek jest nieugięty, widać, że nie jesteśmy pierwszymi dziennikarzami, na których zarabia. Pieniądze przechodzą z rąk do rąk.
Po dwudziestu minutach jazdy i półgodzinnym marszu przez wysuszone wzgórza widać, że nie wszędzie zadbano o przykrycie ziemią szczątków ofiar trzęsienia. Najpierw pojawiają się chmary much, potem powietrze z każdym krokiem staje się cięższe od gryzącego, słodkawo-kwaśnego odoru, tak powszechnego w Port-au-Prince. Ale tym razem jest on znacznie silniejszy.
A potem widzimy obrazy. Napęczniały brzuch kobiety z czystym górskim pejzażem w tle. Sczerniała dłoń dziewczyny z czerwoną chustą. Puste dziury oczu niemowlaka. Chuda noga stercząca z gruzów. Obraz za obrazem, całe sterty piętrzących się czerwono-brązowych obrazów, rozrzuconych niedbale wśród rudej ziemi. Niezgrabnie rozkraczone, upiornie wyszczerzone, obdarte ze skóry i majestatu śmierci. W drodze powrotnej do Port-au-Prince milczymy.
Wiara
- Dziś rano odkopano żywą kobietę – powtarza głośniej Jacquline. Jest noc, pick-up przedziera się przez zatłoczone ulice Port-au-Prince, ryk silnika i gwar miasta utrudniają rozmowę. Auto mija płonące ogniska. Chociaż jest już dawno po zachodzie, miasto wciąż tętni życiem. Nic dziwnego: milion osób na Haiti straciło dach nad głową, ich domem jest teraz ulica. Ktoś gra na bębenkach, ktoś się śmieje, kto inny krzyczy. Miasto żyje, choć tak wielu umarło. - Dziewczynę znaleźli w jej domu, po piętnastu dniach – ciągnie Jacquline. – To prawdziwy cud.
Podobne informacje obiegają stolicę Haiti co kilka dni. Są bezcenne, bo dają ludziom coś znacznie ważniejszego niż jedzenie i woda: wiarę. Codziennie ocalałe kościoły przyjmują setki wiernych, którzy ze łzami w oczach śpiewają hymny ku czci Boga, modlą się za pogrzebanych bliskich i płaczą. Te ceremonie, przebiegające w rytm pełnej pasji muzyki gospel, są tak inne od podniosłych europejskich mszy. W świecie, w którym króluje chaos, ludzie poszukują sensu i nadziei w Bogu.
- On poruszył ziemię, żeby świat wreszcie spojrzał na Haiti – tłumaczył nam wczoraj spotkany w obozie dla uchodźców Jude, młody Haitańczyk, który stracił w trzęsieniu ziemi rodziców. – Być może teraz coś się zmieni w tym kraju, może na lepsze. Ale cena jest wysoka.
Pick-up mknie przez noc, a Jacquline zaczyna nucić jedną z pieśni, które śpiewa w kościelnym chórze:
Krwią Ukrzyżowanego Baranka
Naznaczyłem drzwi mojego domu
I siły ciemności nigdy nie przestąpią jego progu.
Ofiara jego krwi jest moją siłą.
Tomasz Woźny