PublicystykaPech Mateusza Morawieckiego

Pech Mateusza Morawieckiego

Nie tak to miało zapewne wyglądać. Myślę, że nikt nie mógł się spodziewać, że w ciągu stu pierwszych dni rządów premier Mateusz Morawiecki zamiast ogłaszać wielkie sukcesy gospodarcze i wykazywać się zdolnościami dyplomatycznymi, zajmować się będzie głównie gaszeniem pożarów.

Pech Mateusza Morawieckiego
Źródło zdjęć: © PAP | Tomasz Gzell
Paweł Lisicki

Aż trudno w to uwierzyć, ale faktycznie podejmując decyzję o wymianie Beaty Szydło na Mateusza Morawieckiego, Jarosław Kaczyński głównie brał pod uwagę kwestie wizerunkowe. Nowy rząd z premierem, byłym wielkim bankierem, człowiekiem, z którego ust nie schodziły słowa "innowacja", "rozwój", "przedsiębiorczość", nowy rząd bez Antoniego Macierewicza i Witolda Waszczykowskiego miał być bardziej do strawienia dla europejskich partnerów w Unii.

Miał przynieść uspokojenie i doprowadzić do przesunięcia PiS ku centrum. W ten sposób można było upiec dwie pieczenie na jednym ogniu. Z jednej strony polepszyć relacje z państwami UE, z drugiej poszerzyć elektorat prawicy w Polsce i dać Prawu i Sprawiedliwości samodzielną większość a nawet - dlaczego by nie - większość konstytucyjną. Jednak z różnych przyczyn ten program na razie się nie udał.

W relacjach z UE pojawił się nowy ton, ale brak przełomu. Słupki sondażowe po krótkim wzroście stanęły, a ostatnio zaczęły się cofać. Co zaś najgorsze, Polska dała się uwikłać, bądź sama się uwikłała, w najpoważniejszy od lat konflikt dyplomatyczny z Izraelem, a pośrednio Stanami Zjednoczonymi, którego końca nie widać. Wszystko to sprawiło, że pozycja Morawieckiego, jak twierdzą nawet bliscy mu politycy, słabnie. Jeśli nie uda mu się szybko przygotować kontrofensywy znajdzie się w prawdziwych opałach.

Niedźwiedzia przysługa Rady

Oczywiście, nie za wszystko ponosi odpowiedzialność sam Morawiecki. To, że w dniu zaprzysiężenia tyle samo uwagi co słowom premiera, albo i więcej, media poświęciły właśnie nałożonej przez Krajową Radę Radiofonii i Telewizji karze na TVN, na pewno nie jest jego winą.

Jednak fakty są takie jakie są: w tym samym czasie, kiedy premier chciał pokazać pozytywną zmianę i otwarcie, do opinii publicznej dotarła informacja, że kontrolowana politycznie przez PiS Krajowa Rada nałożyła na TVN wyjątkowo wysoką karę za sposób relacjonowania wydarzeń w Sejmie w grudniu 2016 r. Trudno było nie dostrzec w tej decyzji Rady niebezpieczeństwa dla wolności słowa. Komunikat był jasny: z jednej strony premier mówi o wartościach, z drugiej zakłada się prywatnym mediom kaganiec.

Ostatecznie Rada wycofała się z kary, w międzyczasie jednak pojawiło się krytyczne wobec Polski oświadczenie amerykańskiego Departamentu Stanu. Doprawdy, jeśli ktoś chciał zepsuć premierowi inaugurację rządów to uczynił to perfekcyjnie. To się nazywa zrobić komuś niedźwiedzią przysługę.

Kilka słów za dużo

Trudno też winić Mateusza Morawieckiego za to, że wkrótce po objęciu przez niego stanowiska Komisja Europejska uruchomiła przeciw Polsce artykuł 7. i wszczęła postępowanie badające praworządność. Premier od tego czasu faktycznie dwoi się i troi. Spotkania z Jeanem-Claudem Junckerem, Fransem Timmermansem, liczne wizyty i rozmowy doprowadziły przynajmniej do jednego: zmiany tonu urzędników UE w rozmowach z Warszawą.

Można zakładać, że technokratyczny, pragmatyczny język nowego premiera lepiej trafia do brukselskich urzędników, niż wyrazisty przekaz jego poprzedniczki. Tylko, czy to wystarczy? Nie mając realnych możliwości wycofania się z niektórych rozwiązań dotyczących zmian w sądownictwie premier ma bardzo ograniczone pole manewru.

Morawieckiemu udało się natomiast zdobyć wstępną przynajmniej deklarację trzech państw bałtyckich, które tak jak wcześniej Węgry będą zapewne głosować przeciw ewentualnym sankcjom na Warszawę. Tylko, że i tu premier nie ustrzegł się błędów. Z niejasnych przyczyn zaczął krytykować jedynego pewnego polskiego sojusznika, Węgry, i kilku potencjalnych. „Gdy porównuję sytuację w Polsce, która ma bardzo niski poziom korupcji i kwitnącą demokrację, z sytuacją u naszych przyjaciół z Bułgarii, Rumunii albo Czech - gdzie wszędzie jest pełno korupcji - albo do Węgier, to nie wiem, czy się śmiać, czy płakać” – stwierdził w jednym z wywiadów. Najwyraźniej się zapomniał.

Gdyby mówił to ekspert lub publicysta, nie miałoby to znaczenia. Jednak premier Polski, który publicznie atakuje Węgry, głównego obecnie naszego sprzymierzeńca? Wyraźnie widać, że zabrakło tu dyplomatycznego wyczucia i doświadczenia.

Historyk czy polityk

To samo można powiedzieć o jego wypowiedzi w Monachium. Znowu, można zrozumieć zarówno intencje jak i sytuację. Nie mam wątpliwości, że dziennikarz „New Jork Timesa” celowo prowokował i liczył na to, że Mateusz Morawiecki, zamiast zbyć jego pytanie jakąś ogólnie słuszną formułką, wda się w dyskusję historyczną. Tak się niestety stało.

Jeśli dodać do tego banalny fakt, że owa dyskusja miała miejsce po angielsku, przepis na nieszczęście był gotowy. Przygaszający konflikt wybuchł z nową siłą, a Morawieckiego, wbrew jego intencjom i przekonaniom zaczęto pokazywać jako antysemitę.

W całej tej sprawie premier nie mógł się zdecydować do końca w jakim charakterze występuje: historyka-publicysty, czy polityka. Jako historyk mógł mówić o żydowskich współsprawcach, jako polityk powinien przewidzieć, że takie słowa można będzie łatwo wykorzystać przeciw Polsce. Podobnie później. Jako historyk mógł mówić o tym, że Marzec 68’ był „powodem do dumy”, bo chodziło mu o sprzeciw polskiego społeczeństwa wobec władzy komunistycznej, jako polityk powinien znacznie bardziej ważyć słowa i rozumieć, że tego typu wypowiedź łatwo może zostać zmanipulowana.

W obu przypadkach widać, że górę wzięła pasja historyka. Tak jakby za wszelką cenę postanowił zerwać z wizerunkiem zimnego, chłodnego menadżera od biznesu i pokazać inną twarz. Efekty jednak są co najmniej dwuznaczne.

Jaki główny przekaz

W sensie politycznym największym problemem premiera, jaki widać było w trakcie 100 dni, była niejasność głównego przekazu. Za czasów Beaty Szydło wszystko było klarowne. Przeciwnicy PiS mogli się z tego wyśmiewać, mogli wyszydzać nieco monotonny głos i powtarzane na okrągło hasło, że jest ona premierem zwykłych ludzi i broni ich przed establishmentem, ale owe szyderstwo było też przejawem bezradności.

Beata Szydło, tak często lekceważona, znalazła dokonały klucz do wrażliwości wszystkich, którzy czuli się opuszczeni i porzuceni. Oparcie całej komunikacji na tym schemacie – my, prosty lud i oni, elity, establishment było skuteczne i politycznie efektywne.

Otóż wydaje się, że premierowi Morawieckiemu jasnego przekazu brakuje. Ile by się bowiem nie wysilał, nie uda mu się, używając metafory premier Szydło, pachnieć rosołem. Będzie ciągle pachniał bankami i wielką finansjerą. Nie musi to być jeszcze obciążeniem, pod warunkiem, że premier będzie umiał przedstawić swoje doświadczenie w sposób pozytywny i atrakcyjny dla wyborców PiS. Najwyraźniej do tej pory mu się to nie udało. Zamiast unikać debat historyczno-ideowych, premier Morawiecki właśnie w nie się angażuje. Niewiele mówi o innowacyjności i przyszłości, bardziej kojarzy się z awanturą polsko-żydowską.

Mógłby pokazać, że jest sprawnym menadżerem, ale nim się to stało, do opinii publicznej dotarły informacje o powszechnej praktyce przyznawania ministrom i wiceministrom nagród nie wiadomo za co. I to już w styczniu 2018 r. A więc znowu pożar do ugaszenia.

Premier Morawiecki na razie zatem walczy z konsekwencjami decyzji poprzedników, ewentualnie decyzjami swojego zaplecza politycznego. To prawda, ma pecha. Ale problem polega na tym, że w polityce szczęście to też jest atut. Nawet jeśli nie ma się na nie wpływu. W ostateczności od polityków oczekuje się sukcesów, a pechowców się unika.

Źródło artykułu:WP Opinie
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)