Paweł Lisicki: Zmierzch wielkiego Antoniego
Antoni Macierewicz stał się ofiarą własnej radykalnej, zamachowej retoryki. Sam zapędził się w kozi róg. Gdyby mówił mniej i ostrożniej jego upadek nie byłby tak spektakularny.
O pozycji danego polityka świadczy również to, w jakich debatach bierze udział i na jakie tematy się wypowiada. Jeśli tak, to ostatniego okresu Antoni Macierewicz nie może uznać za udany. Kilka dni temu media zajmowały się propozycją byłego ministra, który uznał, że zamiast Pałacu Kultury w Warszawie powinna stanąć figura Matki Boskiej Hetmanki Polski. W środę do opinii publicznej przebiło się jego poparcie dla byłego współpracownika, Bartłomieja Misiewicza. W czwartek były minister obrony narodowej zajmował się dementowaniem informacji, jakoby wziął udział w wypadku samochodowym. Jak na byłego szefa MON to dość osobliwe tematy.
Najbardziej istotna, w sensie politycznym, jest sprawa Misiewicza. Jak wiadomo jego rolą w Polskiej Grupie Zbrojeniowej zajął się tygodnik "W Sieci", który twierdzi, że były współpracownik szefa MON miał uczestniczyć w nie do końca jasnych operacjach finansowych. Misiewicz nazwał tekst "W Sieci" paszkwilem i szkalowaniem.
Człowiek zasłużony i prześladowany
Co ciekawe w jego obronie niemal od razu stanął były minister. "Problem z tym artykułem jest taki, że oskarża się Misiewicza. Pan Misiewicz nie jest wskazany jako osoba winna przez CBA. Mamy do czynienia z sytuacją, w której chodzi o napiętnowanie Bogu ducha winnego Misiewicza. (…) Misiewicz jest człowiekiem zasłużonym i niesłusznie atakowanym" - stwierdził Antoni Macierewicz.
Różnie można patrzeć na te wypowiedzi. Z jednej strony na pewno jest to przykład daleko idącej lojalności byłego ministra i swego rodzaju odwagi. Z drugiej strony jednak to zaangażowanie ministra Macierewicza powagi mu nie dodaje. Doprawdy, trudno nie dostrzec groteskowości sytuacji, w której Antoni Macierewicz nazywa Misiewicza "człowiekiem zasłużonym" i "osobą Bogu ducha winną", chociaż ten sam Misiewicz został przez specjalną komisję polityków PiS uznany za osobę tak niekompetentną, że nie nadającą się do pełnienia jakichkolwiek funkcji publicznych.
Jak stwierdził kilka miesięcy temu Joachim Brudziński: "Bartłomiej Misiewicz nie ma kwalifikacji do pełnienia funkcji w sferze administracji publicznej, spółkach Skarbu Państwa i innych sferach życia publicznego".
Wszystko to razem zatem bardziej pasuje do kabaretu niż do poważnej polityki. Były minister obrony, który w Misiewiczu widzi bohatera i gotów jest w jego obronie walczyć do upadłego podczas gdy najważniejsi politycy PiS ogłosili, że Misiewicz do niczego się nie nadawał. CBA mówi swoje, były minister powtarza swoje.
Doprawdy, trudno było przewidzieć, że upadek Antoniego Macierewicza będzie tak spektakularny i bolesny. Od człowieka, który jako jedyny miał kwalifikacje by ustalić prawdę smoleńską, do kogoś, komu w nieco sarkastyczny sposób Jarosław Kaczyński podziękował za "czasem udane i czasem nieudane eksperymenty".
Od tego, którego każde słowo rozpalało emocje i przebijało się na czołówki gazet, do polityka, którego wypowiedzi, zawsze nieco podkoloryzowane, robią wrażenie farsy. Nie ma już Antoniego Macierewicza, który budził strach i szacunek. Nie ma już polityka, którego słowa, jak mu zarzucano, mogły wywołać wojnę z Rosją. Zastąpił go Antoni Macierewicz, który stał się ulubionym przedmiotem złośliwości i szyderstw liberalnych mediów. Dziś może mówić, dosłownie i w przenośni, co mu ślina na język przyniesie, tylko, że niewielu zwraca na to uwagę.
Jak to się właściwie stało? Dlaczego człowiek, który przed rokiem był ministrem obrony narodowej, miał własną i niekwestionowaną pozycję polityczną, potężny elektorat i wydawał się nieodwoływalny nagle wszystko to stracił? Co stało się z jego zwolennikami?
Zapędzony w kozi róg
Powodów takiej zmiany może być wiele, choć dwa wydają się najważniejsze. W obu przypadkach głównym źródłem klęski jest po prostu charakter Macierewicza. Jak to mówił dawno, dawno temu Heraklit: charakter jest demonem człowieka. Otóż były minister ma nieprawdopodobną zdolność wierzenia z całkowitą pewnością we wszystko, co akurat uznaje za słuszne i radykalnego odrzucenia odmiennych opinii. Tak daleko idąca przewaga woli nad rozumem ma swoje konsekwencje. Antoni Macierewicz najpierw stwierdza fakt, a potem dopiero go bada.
Wynika z tego, że wątpliwość musi w jego oczach okazać się zdradą. Jeśli ktoś nie uznaje stawianych przez niego hipotez za prawdziwe to nie dlatego, że są one słabe i bezpodstawne, ale dlatego, że kieruje się złą wolą. Ten właśnie sposób rozumowania, który można by nazwać hiper moralizmem skutecznie zemścił się na pracach komisji smoleńskiej. Ileż to razy były minister ogłaszał coś jako absolutnie pewne, nie budzące żadnych wątpliwości, oczywiste i pewne po to, żeby zaraz potem mówić, że należy to jeszcze zbadać? Ile to razy stawiał tezę, z której wkrótce potem musiał się wycofywać?
W tym sensie Antoni Macierewicz stał się ofiara własnej radykalnej, zamachowej retoryki. Sam zapędził się w kozi róg. Gdyby mówił mniej i ostrożniej jego upadek nie byłby tak spektakularny. Ale gdyby mówił mniej i ostrożniej nie byłby sobą. Zmieniła się jednak sytuacja. Radykalne tezy i mocne stwierdzenia mogły uchodzić za usprawiedliwione gdy Antoni Macierewicz znajdował się w opozycji. Od października 2015 roku czas przestał grać na jego korzyść. Miał w ręku wszystkie potrzebne instrumenty, żeby wykazać prawdziwość swoich twierdzeń. Tylko, że nic z tego nie wyszło.
Anielska cierpliwość prezesa
Drugi powód upadku to właśnie zbytnia lojalność wobec niektórych współpracowników. Zamiast w porę pozbyć się coraz większego obciążenia, jakim stawał się dla niego Bartłomiej Misiewicz, były szef MON bronił go do upadłego. Doprawdy, w tym przypadku Jarosław Kaczyński wykazał się prawdziwie anielską cierpliwością: tak długo tolerował fanaberie szefa MON, aż stało się to groźne dla wizerunku całego PiS. A Macierewicz żadnych sygnałów przyjmować nie chciał. Skoro uwierzył, że ma rację, to rzeczywistość musiała się do tego dostosować. W przypadku ludzi o takim charakterze koniec niestety zawsze jest taki sam i tak samo bolesny: zawsze w pewnym momencie dochodzi do zderzenia za ścianą i nabicia sobie guza.
Nie znaczy to, oczywiście, że Antoni Macierewicz utracił cały swój elektorat. Garść najwierniejszych przy nim pozostała. Niezależnie od tego, czy i co przedstawi prokuratura, będą wiedzieć swoje. Jeśli okaże się, a pewnie się okaże, że śladów substancji wybuchowej w Tu- 154 nie ma, będą twierdzić, że była to bomba bezśladowa. Albo że również w obecnej prokuraturze znajdują się agenci Rosji. Taka grupa zawsze była i zawsze będzie. Jednak w miarę upływu czasu będzie coraz mniej liczna.
W końcu ilu zwolenników PiS przyjmie za dobrą monetę to, że zdrady sprawy dopuścił się Jarosław Kaczyński – a do tego konsekwentnie prowadzi krytyka działań MSZ, CBA i prokuratury uprawiana przez środowisko byłego ministra?
Mając do wyboru zaufanie do prezesa i do byłego szefa MON zdecydowana większość wybierze tego pierwszego. To zaś oznacza, że wpływy Antoniego Macierewicza będą słabły.
Paweł Lisicki dla WP Opinie