PublicystykaPaweł Lisicki: Wojna o Opole. Nic, tylko się śmiać

Paweł Lisicki: Wojna o Opole. Nic, tylko się śmiać

Śmiać się czy płakać? – to pytanie zadaję sobie, śledząc kolejne odsłony wielkiej awantury o koncert w Opolu. Śmiać się, oczywiście. Bo czyż może być coś zabawniejszego niż obraz artystów, którzy jak Maryla Rodowicz kariery zaczynali w czasach głębokiego PRL-u, występując na wszystkich organizowanych przez ówczesne władze koncertach?

Paweł Lisicki: Wojna o Opole. Nic, tylko się śmiać
Źródło zdjęć: © East News
Paweł Lisicki

Albo jak Kayah, która nieco później występowała na festiwalach piosenki radzieckiej w Zielonej Górze. Kto nie pamięta, niech wrzuci sobie hasło do Wikipedii, a zrozumie, jaki to musiał być już w latach 80. obciach. A teraz stają się symbolami antypisowskiego oporu w imię wolności? Teraz oni i im podobni będą mnie pouczać, na czym polega wolność słowa? Trzeba się śmiać.

W latach komunistycznego reżimu grzeczni, radośni, uśmiechnięci, posłuszni, do władzy przyssani i przytuleni, łaskami obsypani, głaskani i nagradzani. Teraz będą opowiadać o godności, o demokracji i o ofierze? Teraz, gdzie za karę pochwali ich większość mediów, a menadżerowie i agenci zadbają o to, by ich protest dobrze się sprzedał i przyniósł jeszcze więcej zysków? Śmiać, bo jak inaczej reagować na gwiazdy, które nie chcą "występować przed Kurskim", nie chcą firmować "rządowej telewizji", nie chcą akceptować strasznej władzy, ale pląsali i podskakiwali przed innymi władzami w ciągu ostatnich 25 lat?

Podobnie gotowi są tańczyć i śpiewać dla opozycji, tyle że dzisiejsza opozycja to przyszła władza. O ile jeszcze w latach 70. i 80.protest, bojkot, odmowa miały wymiar moralny, bo nikt nie mógł przewidzieć, że ówczesna władza zniknie na zawsze i opór wobec niej mógł oznaczać koniec kariery i ponoszenie realnych ofiar, to dziś doskonale wiadomo, że już za dwa lata, a choćby i za sześć, władza się zmieni. Śmiać się zatem trzeba, kiedy ktoś w nie swoje szatki się stroi, będąc komediantem płaszcz bohatera tragicznego przywdziewa, bardzo chce ofiarę i męczennika udawać, ale co najwyżej bierze udział w zawodach strojenia min.

Choć i płakać pewnie też można – trudno nie przyznać racji szefowi TVP Jackowi Kurskiemu, kiedy mówił, że "muzyka nie jest ani PiS-owska, nie jest Platformerska, jest po prostu polska, a to jest festiwal polskiej piosenki". Można płakać, bo to już dawno jest nieprawdą i muzyka, tak jak wszystko – sztuka, historia, teatr – stały się polem walki. Kurskiemu można zarzucić, że jest ostatnim, który się tej polaryzacji powinien dziwić. Ale też nawet gdyby na jego miejscu był ktoś bardziej zręczny i bardziej dbający o zachowanie pozorów, to nie mam złudzeń, że owej powszechnej wojny plemiennej by nie było. W istocie bowiem mamy do czynienia z wojną, tyle że toczoną, szczęśliwie, pokojowymi jeszcze środkami.

I wojną prawdziwą, bo obie strony różni to, co najważniejsze, stosunek do wartości, do tożsamości, wizja przyszłości, rozumienie miejsca Polski. Jest to prawdziwy konflikt kulturowy i nie ma sensu udawać, że go nie ma. Ci, którzy do tej pory rządzili polską wyobraźnią, którym wydawało się, że ich projekt przyszłości – wszyscy zmierzamy w stronę nowej, postępowej, wspólnej i liberalnej Europy – nie chcą i nie mogą pogodzić się z tym, że w 2015 roku doszła do władzy formacja, która taką wizję odrzuca. Nie są w stanie zaakceptować sytuacji, w której stracili kontrolę nad przyszłością.

Dla nich rządy PiS to nie przejaw demokracji, nie przykład naturalnej zmiany zdrowej dla każdego społeczeństwa, ale Armagedon, klęska, katastrofa. I dlatego będą robić wszystko, żeby ową nienaturalność obnażyć. Zwycięstwo prawicy musi być i może być dla nich jedynie wybrykiem historii, złośliwym i niewytłumaczalnym odejściem od normy. To po prostu nie miało się prawa stać, a skoro już się stało to trzeba pokazać i zademonstrować swoją niezgodę.

Za wszelką cenę trzeba pokazać, że ta nowa władza nie ma prawa do rządzenia. Okazuje się, że nie ma prawa nawet do, wydawałoby się, wspólnych symboli. W całej awanturze o występ Rodowicz czy innych gwiazd umknął gdzieś ważny fakt: informacja, że rodzina Wojciecha Młynarskiego nie zgadza się na zorganizowanie przez TVP koncertu ku jego czci. I znowu, jak w komedii omyłek, wyszło na jaw, że TVP faktycznie planowała taki koncert, ale zrezygnowała z niego ze względu "na stanowisko rodziny".

A więc wyglądało to zapewne tak: ktoś w TVP wpadł na pomysł, w normalnych warunkach dobry, nawet bardzo dobry, żeby uczcić twórczość Młynarskiego koncertem. Na szczęście telewizja zachowała dość rewolucyjnej czujności i zanim koncert zorganizowano, nieformalnie zapytano rodzinę, co o tym sądzi. Jak łatwo przewidzieć, wskutek nacisku zaprzyjaźnionych antypisowskich autorytetów rodzina powiedziała, że o propozycji sądzi źle, TVP z pomysłu się wycofała, ale żeby bohaterski akt oporu nie przeszedł bez echa, o całej sprawie poinformowała we właściwy sobie obłudny sposób "Gazeta Wyborcza", pisząc, że koncert ma się odbyć, tylko biedna rodzina nic o tym nie słyszała i protestuje.

Łatwo przewidzieć, że gdyby taki pomysł się nie pojawił w tej samej gazecie albo innym podobnego autoramentu medium, ukazałby się podobny w tonie – zawsze płaczliwym i pełnym bólu – komunikat, w którym rodzina poinformowałaby, że ze smutkiem przyjmuje fakt, że telewizja publiczna nie chciała uczcić wielkiego artysty i całkiem o nim zapomniała. Po prostu idę o zakład, że dokładnie tak by to wyglądało. Dlaczego? Bo obowiązuje zasada jak nie kijem go, to pałką. Jeśli chcą uczcić Młynarskiego - źle, jeśli nie chcą - też źle. Bo to nie CI WŁAŚCIWI!

Wydaje się, że jedyną prawdziwą informacją, co do rzekomych czarnych list i cenzury w Opolu, była ta, która mówiła, że TVP nie zgodziła się na występ w czasie festiwalu zespołu Dr Misio, którego "niesłusznie", jak przeczytałem, oskarżyła o antyklerykalizm. Cóż, specjalnie obejrzałem klip zespołu i, szczerze mówiąc, jestem wdzięczny TVP za to, że panów z zespołu do Opola nie zaprosiła. Wulgarny i głupi występ, w którym pięciu przebierańców w sutannach miota się po scenie, chłopczyk o poważnej twarzyczce zbiera kasę na tacę, a opasły, wieprzowaty knur-biskup wtacza się na scenę, żeby tłustymi paluchami przebierać banknoty, podczas gdy w konfesjonale na zmianę jeden z klechów przysypia lub pożądliwie jak kocur przeciąga się rzucając wzrokiem na wiernych – to ma być przejaw sztuki? Gdyby komuniści mieli lepszą technikę, klip idealnie pasowałby do lat 40. i 50. i kampanii antykościelnych. Choć oczywiście może być jeszcze gorzej - jak pokazała "Klątwa", kabareciarze mogliby na przykład się w sutannach onanizować lub bardziej kreatywnie wykorzystać konfesjonał.

Na tej wojnie jeńców się nie bierze. Chwilowo jej ofiarą padł festiwal w Opolu, ale jestem, niestety, dziwnie pewien, że na tym nie koniec.

Paweł Lisicki dla WP Opinie

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)