Paweł Lisicki: w ramionach Ewy Kopacz
- Nie wiadomo, czy to z powodu mniejszego ruchu na mieście, dzięki czemu każda akcja billboardowa jest bardziej widoczna, czy dlatego, że jest ich aż tyle, ale faktem jest, że plakaty z premier Ewą Kopacz zdominowały warszawskie przystanki – pisze w felietonie dla Wirtualnej Polski Paweł Lisicki. Redaktor naczelny „Do Rzeczy” zastanawia się, czy ostatnie pomysły sztabowców PO są trafne i pyta o efekty „bratania się Ewy Kopacz z ludem”.
Lisicki odpowiada także na pytanie, dlaczego wystawienie Szydło wzmocniło Kopacz oraz co jest w tej chwili największym zagrożeniem dla PO.
Zewsząd widać ciepło uśmiechającą się kobietę, która z wyrozumiałością w oczach mówi do nas: „Słucham, rozumiem, pomagam”. Choć sama potrójność przywodzi na pamięć słynnych wodzów przeszłości – Juliusz Cezar i jego „veni, vidi, vici” oraz Jan III Sobieski z chrześcijańską wersją „veni, vidi, Deus vicit” – przesłanie szefowej PO jest wyjątkowo mało bojowe. Stanowi raczej osobliwe skrzyżowanie nauk Matki Teresy z Kalkuty i wszechmiłosiernego Buddy.
Jeśli sztabowcy Platformy się nie pomylili, Polacy oczekują obecnie premiera, który będzie im matkował, po buzi gładził, troski na siebie przyjmował, ucha na skargi nadstawiał, rany i frustracje łagodził. Dlatego premier Kopacz porzuciła kilka razy nieudolnie budowany wizerunek twardej, żelaznej lady i postanowiła wyborców do serca przytulić. Słuchać, rozumieć i pomagać – a nie decydować, rozstrzygać i rządzić.
Pierwsze wyniki tak prowadzonej kampanii zdają się być obiecujące. Sondaże, od miesięcy niemiłosiernie pokazujące spadek poparcia dla PO, wreszcie zaczęły dawać pewne nadzieje. Popularność już nie spada, według niektórych badań widać nawet pewien wzrost. Platformie wciąż daleko do PiS, jednak dystans nie rośnie. Na ile jest to efektem działań samej Ewy Kopacz i jej kampanii?
Z pewnością pani premier służy podział. Im mocniej w głowach wyborców utrwali się obraz wojny obozu zwolenników Ewy Kopacz i Beaty Szydło, tym dla obu pań lepiej. Jarosław Kaczyński zdecydował się wybrać Szydło z trzech powodów. Po pierwsze, sukces wyborczy Andrzeja Dudy pokazał, że Prawo i Sprawiedliwość może wygrywać, jeśli tylko postawi na nowe, świeże twarze. Po drugie, Kaczyński zdawał sobie sprawę, że czyniąc kobietę twarzą kampanii sejmowej, wytrąca Platformie istotną broń propagandową. Platforma nie może już przedstawiać PiS jako partii zdominowanej przez mężczyzn, a więc niechętnej zmianom, mało nowoczesnej. Po trzecie wreszcie, Szydło doskonale sprawdziła się jako szef sztabu Andrzeja Dudy – wykazała się konsekwencją i zdolnościami organizatorskimi.
Jednak, jak wiadomo, każdy medal ma dwie strony. Wystawienie Szydło paradoksalnie wzmocniło samą Kopacz. Scena polityczna podzieliła się już nie według osi Tusk – Kaczyński lub nawet Kaczyński - Kopacz, ale Szydło – Kopacz. Dwie kobiety walczą o władzę, reszta się nie liczy – tak brzmi opowieść, która ma utrwalić się w głowach wyborców. Nic dziwnego zatem, że obie panie postawiły na te cechy, które zwykle z kobiecością się kojarzą. Jedna i druga zaczęła objeżdżać kraj i zbliżać się do ludzi. Szydło zrobiła to pierwsza i była bardziej naturalna, Kopacz poszła jej tropem.
Początkowo jej zabiegi o zbratanie się z ludem wyglądały dość nieudolnie, wręcz groteskowo – słynne zaglądanie do kotletów pasażerom Pendolino – jednak z czasem na jej korzyść zaczął przemawiać upór. Kopacz pokazała, że nie zraża się ani szyderstwami, ani wpadkami. Mądrze czy głupio, ale konsekwentnie – tak brzmi obecna dewiza kampanii pani premier. Jeśli chcecie miłości – zdaje się mówić szefowa PO – to nic was nie uchroni przed moimi ramionami. Dość to nachalne i nieszczere, jednak, jak widać, działa. Tym bardziej, że z niewiadomych przyczyn Beata Szydło najwyraźniej udała się na urlop i od kilku dni jedyną wspomożycielką i litościwą opiekunką wykluczonych stała się pani premier.
Czekam tylko na chwilę, kiedy ktoś z pijarowców wpadnie na pomysł (aż dziwię się, że do tej pory nie zaproponował tego Michał Kamiński, w końcu jak obciach, to obciach), żeby premier Kopacz stała się doktor Kopacz i w wolnych od rządzenia chwilach wznowiła praktykę lekarską. To dopiero przyciągnęłoby tłumy pacjentów!
Im silniejszy podział na zwolenników PO i PiS tym większe szanse, że końcowy wynik nie będzie klęską Platformy. To budowaniu podziałów ma służyć wznowienie wojny ideologicznej, przyjęcie ustaw o in vitro i o uzgodnieniu płci. Platforma korzysta tu ze słabości lewicy; wnosząc i przyjmując kolejne zmiany prawne i ogłaszając wojnę z Kościołem, mobilizuje wokół siebie elektorat przestraszony rzekomym powrotem do państwa wyznaniowego.
Jednak w tym przedstawieniu role też są precyzyjnie opisane. Kopacz ma opowiadać o wolności i wykazywać się troską, od czarnej roboty i opluwania Kościoła są inni, z nieocenionym Stefanem Niesiołowskim na czele. Tam gdzie pani premier uśmiecha się i wyraża troskę o swobody obywatelskie, Niesiołowski może w charakterystyczny dla siebie sposób wykrzykiwać (trudno znaleźć właściwe słowo opisujące tę mieszaninę jadu, złości i gorączkowego ujadania), że Kościół w Polsce stoi po stronie kłamstwa i nienawiści. Doprawdy, Jerzy Urban by się nie powstydził. Dzięki takiemu podziałowi pracy Platforma przejmuje zwolenników antyklerykalnej lewicy i jednocześnie zachowuje poparcie liberalnego centrum.
Największym zagrożeniem dla realizacji obecnego planu mogą być wewnętrzne tarcia w PO. Wcześniej o miejscach na listach decydował Donald Tusk. Dzięki serii zwycięstw jego przywództwa nikt nie kwestionował. W przypadku premier Kopacz może być inaczej. Łatwo sobie wyobrazić, że walka o miejsca na listach będzie bardziej zaciekła niż dotychczas, co przy słabym, pozbawionym autorytetu liderze, może skończyć się rozkładem. Z drugiej strony trudno mi w taki scenariusz uwierzyć. Wspólny interes i strach przed ewentualnym pisowskim odwetem po wyborczej klęsce jest tak silny, że wszelkie ruchy odśrodkowe zostaną spacyfikowane. Czyżby PO wracało do gry o władzę?
Paweł Lisicki dla Wirtualnej Polski