Paweł Lisicki: Ryzykowna gra Andrzeja Dudy
Po tym jak Andrzej Duda zawetował tzw. ustawę degradacyjną pojawiły się pytania, czy Prawo i Sprawiedliwość poprze obecnego prezydenta w walce o drugą kadencję.
04.04.2018 16:11
Niektórzy zaczęli nawet wspominać o Beacie Szydło, która ponoć mogłaby obecną głowę państwa zastąpić. Była premier, jak podawał „Super Express” okazała się lojalna, ludzie ją uwielbiają, więc kandydat na prezydenta jak znalazł. Najdalej w krytyce prezydenta posunął się - jak łatwo można się spodziewać - Antoni Macierewicz, który wspominał, że „można się zastanowić, czy prezydent Andrzej Duda, wetując tzw. ustawę degradacyjną, nie powrócił do formuły „grubej kreski”, wynikającej z Okrągłego Stołu, że pewne osoby, pewna formacja polityczna, będzie do śmierci chroniona”.
Bezradność PiS
Były minister obrony narodowej nie reprezentuje większości wyborców PiS, ale jego słowa dobrze wyrażają odczucia tych najbardziej zaangażowanych. Niemal równie krytyczny okazał się Marek Suski, jeden z najbliższych współpracowników Jarosława Kaczyńskiego.
W piątek na gorąco odgrażał się, że prezydent Duda „jego głosu już nie ma”, we wtorek, nieco przytomniej uznał, że jednak głos na prezydenta może odda: „Będzie prezydent musiał się ciężko napracować, żeby odzyskać mój głos”.
Zarówno słowa Antoniego Macierewicza jak i Marka Suskiego pokazują panujące w PiS nastroje. Jednak są one też oznaką bezradności. Prawo i Sprawiedliwości jest bowiem na Andrzeja Dudę skazane. I bardzo mało prawdopodobne jest to, żeby było w stanie wystawić innego niż on kandydata w 2020 roku.
Wbrew bowiem tęsknotom dużej części zwolenników PiS, takim kandydatem raczej nie będzie Beata Szydło. Jak wiadomo, żeby wygrać kandydat na prezydenta musi zdobyć ponad połowę głosów Polaków biorących udział w wyborach. Oznacza to, że musi to być polityk bardziej popularny niż wspierająca go partia. Przynajmniej tak było do tej pory i nic nie wskazuje na to, żeby miało się to teraz zmienić. Był wprawdzie krótki okres kilku miesięcy 2017 roku, kiedy to dynamika poparcia w sondażach wskazywała, że PiS może zdobyć większość konstytucyjną, ale swoimi własnymi błędami rządzący skutecznie to uniemożliwili.
Beata Szydło zatem w kampanii prezydenckiej wielkich szans nie ma. Owszem, jej wystawienie mogłoby zniszczyć politycznie Andrzeja Dudę, ale jedynym beneficjentem byłby kandydat anty pisowski. Prawo i Sprawiedliwość stoi zatem przed następującym wyborem: albo pogodzi się z Andrzejem Dudą w i uzna jego bardziej podmiotowa rolę, albo pójdzie na starcie z nim oddając urząd prezydencki przeciwnikowi.
To co czyni Beatę Szydło tak mocną w elektoracie PiS osłabia jej szanse na prezydenturę. Lojalność, posłuszeństwo okazywane Jarosławowi Kaczyńskiemu to cechy, które zwolennikom PiS się podobają. Ale to one też sprawiają, że tak trudno wyobrazić sobie, żeby była premier mogła przyciągnąć do PiS dodatkowe grupy wyborców.
Pragmatyzm prezydenta
Antoni Macierewicz i niektórzy inni politycy PiS mogą zgrzytać zębami, ale pole manewru mają niewielkie. Niezależnie od różnych innych powodów, decyzja o wecie miała też znaczenie pragmatyczne. Prezydent zdecydował się na ten ruch, sądzę, bo zrozumiał, że przejście ustawy w kształcie przygotowanym przez Sejm będzie miało dla niego i dla PiS skutki negatywne.
Pierwszym i najważniejszym byłby wzrost poparcia dla Sojuszu Lewicy Demokratycznej. Już teraz różne sondaże pokazują rosnącą siłę lewicy. Jednak SLD ma bardzo poważny problem: znacząca część lewicowego, socjalnego elektoratu przepłynęła do PiS. To ludzie doceniający program 500 plus, wspierający silną obecność państwa w gospodarce, ludzie, którym podoba się socjalny program rządu i godnościowa retoryka na arenie międzynarodowej.
Jednocześnie, inaczej niż w przypadku nowej lewicy, mają oni konserwatywne poglądy obyczajowe. Od reszty elektoratu PiS różni ich pozytywne podejście do PRL. Otóż z pewnością ustawa, która uderzałaby nie tylko symbolicznie w Wojciecha Jaruzelskiego ewentualnie generała Czesława Kiszczaka mogłaby sprawić, że wyborcy ci odwróciliby się od PiS. Po drugie łatwo sobie wyobrazić, że wprowadzenie w życie nowej ustawy wykreowałoby kolejną grupę pseudo męczenników, na czele choćby z Moniką Jaruzelską. W tych kategoriach posunięcie prezydenta można uznać za gest pragmatyczny.
Kłopot ze spójnością
Jednak prawdziwy problem Andrzeja Dudy polega na czym innym. O ile można sobie wyobrazić, że prezydent w różny sposób próbuje poszerzać sobie zaplecze, to jednocześnie musi to robić zręcznie i ostrożnie. Musi wyraźnie pokazywać, że pozostał ważnym zwornikiem „dobrej zmiany”. Jego kolejne działania powinny być spójne. Inaczej może się okazać, że w pogoni za szerszym poparciem utraci to, które ma.
Andrzej Duda wykonał trzy takie bardzo ryzykowne posunięcia.
Pierwszym było weto do ustaw sądowych. Już wtedy część zwolenników PiS ogłosiła, że prezydent dokonał zdrady. Andrzej Duda mógł się jednak bronić twierdząc, że też jest zwolennikiem zmian. Chcąc nie chcąc, udało się osiągnąć porozumienie, którego kształt znacznie bliższy jest pierwotnym planom PiS niż zapowiedziom prezydenckim.
Drugim o wiele bardziej ryzykownym posunięciem były słowa wygłoszone przez prezydenta w rocznicę marca 1968, kiedy to prosił o wybaczenie za ówczesną Polskę. „Wypędzonym i rodzinom tych, którzy wtedy zginęli, chcę powiedzieć: proszę, wybaczcie ówczesnej Polsce. Polska moimi ustami prosi o wybaczenie (…).” Wystarczy zbadać wpisy na portalach społecznościowych żeby dojść do wniosku, że słowa prezydenta zostały kompletnie odrzucone przez jego własny elektorat. Uznano je za przejaw słabości, za dowód na uległość wobec Izraela i brak siły woli. Być może była to próba budowania innego wizerunku w relacjach z Izraelem, ale takie przeprosiny zostały uznane przez jego dotychczasowych zwolenników za formę kapitulacji.
I trzecim takim ryzykownym posunięciem jest obecne weto.
Za każdym razem Andrzej Duda poszedł przeciw istotnej części własnego elektoratu. I trudno powiedzieć, żeby potrafił te swoje ruchy dobrze wytłumaczyć.
Tak czy inaczej PiS innego kandydata nie ma i niewiele wskazuje na to, by go w przyszłości znalazł. A to oznacza, że politycy PiS pokrzyczą, pokrzyczą, a potem powoli pogodzą się z koniecznością.
*Paweł Lisicki *dla WP Opinie