PublicystykaPaweł Lisicki: Rozpadu prawicy nie będzie

Paweł Lisicki: Rozpadu prawicy nie będzie

Takiego rozwoju sytuacji nie przewidział nikt. Nawet najbardziej wytrawni obserwatorzy, którzy mają najlepszy dostęp do wszystkich możliwych źródeł, tym razem robili wrażenie zaskoczonych. Jednak decyzja prezydenta Andrzeja Dudy o tym, by zawetować dwie z trzech przygotowanych przez PiS ustaw, nie oznacza, wbrew nadziejom opozycji, początku politycznej wojny na górze. Nie jest także dowodem rozpadu prawicowego obozu.

Paweł Lisicki: Rozpadu prawicy nie będzie
Źródło zdjęć: © East News
Paweł Lisicki

Sądzę, że po pewnym czasie, kiedy opadną emocje, dostrzegą to także politycy rządzącej większości. Tak naprawdę z wizerunkowego punktu widzenia weto prezydenta stanowi przecież dla nich dar. Jest to całkowite zaprzeczenie modnej i popularnej, również w mediach zachodnich, opowieści o wszechmocnym polskim dyktatorze. O ile oczywiście z całej awantury będą potrafili wyciągnąć wnioski.

Wniosek pierwszy

Pierwszy jest banalny: jeśli chce się przeprowadzić przepisy tak daleko ingerujące w system polityczny, trzeba przygotować się na prawdziwą, a nie pozorowaną debatę. To zaś oznacza, że trzeba tłumaczyć własne pomysły i odpowiadać na kontrargumenty drugiej strony.

Nie mogę do dziś zrozumieć, dlaczego PiS postanowił narzucić takie stachanowskie tempo prac. Dlaczego wprowadzając przepisy o Sądzie Najwyższym w taki sposób, sam stworzył atmosferę niemal stanu wyjątkowego? Co i kto mógł na tym zyskać? I nie chodzi mi tu tylko o zarzut, jaki przywołał prezydent, który twierdził, że treści ustawy z nim nie konsultowano. Nawet gdyby to zrobiono i tak opinia publiczna powinna mieć prawo do debatowania.

Zamiast tego liderzy PiS dążyli do przyjęcia kontrowersyjnych rozwiązań, mówię oględnie, tak jakby ktoś ich gonił. Albo jakby od szybkiego wejścia w życie przepisów, zależał los Polski. W ten sposób tylko uwiarygadniali plotki opozycji o próbie zawłaszczenia Krajowej Komisji Wyborczej. Z faktu, że sądownictwo wymaga gruntownej zmiany nie wynika, że należy ją przeprowadzić w ciągu tygodnia i to w taki sposób, że zwykły obywatel nie miał szansy dowiedzieć się, czym różnią się dokładnie nowe przepisy od starych, na czym ma polegać ich wyższość, czy i w jakim stopniu zmiany wpłyną na rozwiązanie najważniejszych problemów sądownictwa. Co nagle to po diable, mówi stare przysłowie. I w tym przypadku szkoda, że PiS o tym nie pamiętał.

Wniosek drugi

Po drugie, nawet jeśli ma się rację, trzeba jeszcze umieć do niej przekonać. Tymczasem takiej woli po stronie rządzących nie widziałem. To prawda, że znacząca część opozycji była zainteresowana tylko obstrukcją i powstrzymaniem prac. Ale nie wszyscy.

Zobacz także: Prezydent vs premier. Dwa orędzia w tym samym czasie

Można było dla zmian w sądownictwie zdobyć szerszą koalicję, w skład której na pewno weszłaby część klubu Kukiza, a być może nawet jeszcze inni posłowie. Tymczasem tempo pracy i troska o to, żeby się wyrobić na czas (nie wiadomo, dlaczego taki właśnie czas) sprawiało, że żadnych realnych prób pozyskania szerszej koalicji nie było.

Wniosek trzeci

Po trzecie, co znowu jest dość banalną konstatacją, skuteczność oznacza też kontrolę nad emocjami. Złość i wściekłość, nawet jeśli są psychologicznie uzasadnione, nie popłacają. A jeśli już popełni się błąd, należy się do niego przyznać.

Dlatego trudno mi zrozumieć nie tylko nocny wybuch prezesa PiS, kiedy to mówił o "zdradzieckich mordach", przypisywał posłom opozycji morderstwo brata i nazywał ich kanaliami, ale też to, że następnego dnia praktycznie się z tych słów nie wycofał. Co gorsza, zasugerował, że nie był to spontaniczny wybuch gniewu, ale coś, co już od pewnego czasu przygotowywał. Doprawdy, nie wiem co można w ten sposób osiągnąć poza zdobyciem uznania u tych, którzy już i tak są po stronie PiS.

To krótkie wystąpienie, obawiam się, w znacznym stopniu przyczyniło się do wzrostu skali protestów. A za prezesem podążyli inni, którzy, jak posłanka Krystyna Pawłowicz, też zaczęli nazywać oponentów "zdradzieckimi mordami". Gorzej, że w podobnym duchu zaczął wypowiadać się wiceminister spraw wewnętrznych, Jarosław Zieliński, i to nie w stosunku do polityków, ale po prostu demonstrantów.

Tak jakby PiS na własne życzenie postanowił zrobić sobie kuku i udowodnić, że, czując rację moralną, można wszystkich inaczej myślących odstręczać od siebie. Postępując w ten sposób, doprowadził do sytuacji, w której po raz pierwszy w protestach obok zawodowych propagandystów i radykałów pojawili się zwykli ludzie.

Duda pomaga PiS-owi wyjść z klinczu

Decyzja prezydenta pozwoliła wyjść z tego klinczu. Nie tylko, że utrudniła, a wręcz uniemożliwiła protesty, ale też pokazała, jakim absurdem jest mówienie o dyktaturze, faszyzacji czy upadku demokracji. Zabawna to dyktatura, w której rzekoma marionetka prezesa obala cały zamach. Oczywiście, nie jestem tak naiwny, by wierzyć, że Andrzej Duda w ten sposób zyska sobie poparcie opozycji lub choćby większy szacunek. Jeszcze chwila i znowu będą w nim widzieć sługusa znienawidzonego prezesa. I jak zwykle nie spodziewam się, by ktoś z nich przyznał się do pomyłki czy błędnej oceny sytuacji.

Ważniejsze jednak, że z decyzji prezydenta na pewno cieszą się ci, którzy nie chcieli być zakładnikami plemiennej wojny PiS-u i antypisu. Prezydent udowodnił, że jest samodzielnym bytem na scenie politycznej i może korzystać ze swych prerogatyw. Nie sądzę jednak, żeby, o czym marzy opozycja, skutkiem jego usamodzielnienia był rozpad prawicy lub wewnętrzna walka w PiS. To się po prostu nikomu nie opłaca. To, co się natomiast zmieni, to faktycznie pozycja prezydenta. Od teraz Jarosław Kaczyński, przygotowując kolejne plany polityczne, będzie musiał uwzględnić dodatkowy czynnik: opinię Andrzeja Dudy.

Paweł Lisicki dla WP Opinie

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)