PublicystykaPaweł Lisicki: "My chcemy Boga". Bronię hasła Marszu Niepodległości

Paweł Lisicki: "My chcemy Boga". Bronię hasła Marszu Niepodległości

Dziwnie, oj, dziwnie się plecie na tym tu świecie – myślę sobie, patrząc na komentarze poświęcone hasłu marsza Dnia Niepodległości, który ma przejść ulicami Warszawy 11 listopada. Komu przeszkadza owa, wydawało się dla Polaków oczywista i tradycyjna formuła, "My chcemy Boga"? Do licha, o co tu chodzi?

Paweł Lisicki: "My chcemy Boga". Bronię hasła Marszu Niepodległości
Źródło zdjęć: © East News
Paweł Lisicki

17.10.2017 | aktual.: 17.10.2017 21:37

Jak to możliwe, że słowa, które dla Polaków były symbolem duchowej niepodległości, czytelnym znakiem sprzeciwu wobec narzucanej przez komunistów ateizacji, skrótowym i prostym odniesieniem do najważniejszych wartości, teraz nagle okazują się kontrowersyjne, kłopotliwe, wstydliwe? Nie mogę tego zrozumieć. Nie potrafię pojąć, jak to się dzieje, że to wezwanie, które dla amerykańskiego prezydenta Donalda Trumpa stało się symbolem polskiego ducha, tak dziś przeszkadza niektórym publicystom nad Wisłą. Jak to rozumieć? Dlaczego to, co tak zachwyciło Trumpa, w czym widział siłę ducha polskiego narodu, co uznał za czytelne przesłanie, aktualne właśnie dziś, dla ateizującej się Europy, ma przeszkadzać? Dziwaczne to bardzo, niepojęte.

Na wszelki wypadek przypomnę, co mówił prezydent USA w Warszawie na Placu Krasińskich: "Milion Polaków - mężczyzn, kobiet i dzieci - nagle wzniosło głosy w jednej modlitwie; milion Polaków, którzy nie prosili o bogactwo, nie prosili o przywileje; zamiast tego milion Polaków powiedział trzy proste słowa: "my chcemy Boga" (…) "Stojąc tu dzisiaj przed tym niesamowitym zgromadzeniem, jakże wiernym narodem, nadał słyszę te głosy odbijające się echem w historii. Ich przesłanie jest tak samo aktualne dzisiaj jak kiedykolwiek - Polacy, Amerykanie, Europejczycy nadal wołają wielkim głosem: "my chcemy Boga" – mówił kilka miesięcy temu Trump. Mówił to, bo doskonale rozumie, jaki jest najistotniejszy sens współczesnej wojny kulturowej. Kto chce ocalić znaczenie narodu, komu zależy na patriotyzmie, kto poważnie widzi w narodach prawdziwe podmioty dziejów, musi też właśnie wołać: "My chcemy Boga"!

Przewidywalny Kramer...

To, że hasło to krytykuje jezuita, ojciec Grzegorz Kramer, można było przewidzieć. Napisał on: "Chłopaki z Marsz Niepodległości wezmą sztandary, race, hasła o śmierci przeciwników i będą krzyczeć: "MY CHCEMY BOGA". (…) Biorąc po raz kolejny Boga na sztandar, który jest przeciwko człowiekowi, zastanówcie się mocno czy nie grzeszycie przeciw I i II przykazaniu Bożemu. Kto jest Waszym Bogiem i dlaczego Imię Boga bierzecie przeciwko drugiemu?". To się nazywa odwracanie kota ogonem, typowy przykład współczesnego dialektycznego rozumowania wielu postępowych księży, szczególnie jezuitów. Publiczne odwoływanie się do Boga im się nie podoba. Jeśli już koniecznie trzeba dla Niego znaleźć miejsce, to gdzieś w zaciszu prywatności. Szkoda jedynie, że księża pokroju Kramera nie są w stanie tego powiedzieć głośno, że nie mają odwagi jasno ogłosić, że Bóg jako realny Pan historii i dziejów już nie istnieje, że nie stać ich, by wprost zadeklarować "Nie chcemy Boga".

Zobacz także: "Polska bastionem Europy". Tak wyglądał marsz narodowców w Warszawie

Zamiast tego wolą występować w roli duszpasterzy zatroskanych o rzekomo niebezpieczne ciągoty młodych: "Chłopaki, to ja Wam mówię: BÓG CHCE WAS, Waszych serc nawróconych, Waszej miłości do nieprzyjaciół, Waszej wierności w codzienności, Waszego codziennego mozolnego świadectwa wypracowanego w cichości serca". Absurdalne to przeciwstawienie, tak typowe jednak dla dzisiejszego liberalnego katolicyzmu: Bóg tak, ale pod warunkiem, że schowa się Go "w cichości serca". Tak jakby nie miał On prawa pojawić się właśnie publicznie. Jakby religia miała schować się do umownej kruchty, zniknąć "z książki, szkoły, rozkazów królów i ksiąg praw". Bóg tak, ale świat bez Niego. To, co kiedyś pod koniec XIX wieku było częścią programu liberalno-masońskich rządów, dziś jest chwalone przez część katolickiego kleru. Cóż za ironia losu!

...i zaskakujący Ziemkiewicz

O ile jednak nauki jezuity Grzegorza Kramera niezbyt mnie poruszyły, doskonale bowiem pokazują kryzys całego zakonu, o tyle już komentarz wytrawnego publicysty, znakomitego komentatora polskiej sceny politycznej i jednocześnie współtwórcy stowarzyszenia Endecja, Rafała A. Ziemkiewicza, ważnego autora "Do Rzeczy" mnie zaskoczył. Napisał on: "Fatalny pomysł z tym hasłem Marszu Niepodległości. Ruch Narodowy nie powinien dublować Krucjaty Różańcowej - to zupełnie inne porządki myślenia". Nie rozumiem, dalibóg.

Dlaczego Ruch Narodowy miałby nie odwoływać się do hasła, które zawsze było częścią całej tradycyjnej polskiej prawicy? Skąd to osobliwe przeciwstawienie Krucjaty Różańcowej i ruchu politycznego? Jakie to są niby "zupełnie inne porządki myślenia"? Akurat podstawowym i fundamentalnym przekonaniem przywódców polskiej przedwojennej endecji było przekonanie, że katolicyzm jest niezbywalną zasadą polskości. Religia i polityka wiążą się ze sobą, polski naród bez Boga jest pojęciem pustym i przypadkowym. Rozumieli to zresztą, co ciekawe, również politycy, którzy, jak Roman Dmowski, dopiero późno odkryli sens wiary religijnej. Ale jasno widzieli, że odwołanie się do Boga jest częścią polskiej tożsamości. Tak samo jak towarzyszące nam wszędzie inne hasło "Bóg Honor Ojczyzna". Czyżby to też już się zdezaktualizowało? Może to też są już "dwa zupełnie inne porządki"? I nasi ojcowie przez pomyłkę je tylko pomieszali, a my dziś już wiemy, że należy je rozdzielić? Czyżby i te słowa, dla których Polacy przez pokolenia krew przelewali i z szacunkiem przekazywali je dalej nagle miały zostać umieszczone w muzeum, stać się częścią Krucjaty Różańcowej?

Bóg potrzebny jak nigdy

Być może nie znam się na polityce, a z pewnością nie zamierzam uchodzić, bo nim nie jestem, za budowniczego nowej endecji, ale pomysł tworzenia ruchu narodowego, dla którego odwołanie się do Boga jest czymś kontrowersyjnym, mam za rzecz osobliwą. Swoją drogą, pomyślałem czytając te wpisy, co by pomyślał o takim rozumowaniu najskuteczniejszy i najpotężniejszy polityk światowy, gdyby mu ktoś powiedział, że mówiąc "My chcemy Boga" na Placu Krasińskich łamie I i II przykazanie lub że w ten sposób miesza porządki i zapisuje się do Krucjaty Różańcowej? Myślę, że gdyby to usłyszał, to bardzo by się głośno śmiał. Doprawdy, jak można nie rozumieć, że właśnie dzisiaj to hasło jest potrzebne jak nigdy? Że odsyłając Boga do "cichości serca" przegrywa się z góry już i nieodwołanie wojnę kulturową? Że pozbawia się naród jego najważniejszego punktu odniesienia, jego kręgosłupa i mocy?

Choć nie wszystkie pomysły organizatorów Marszu uważam za trafione, to właśnie hasło zostało wybrane celnie. I jeśli coś mnie dziwi, to zaskakujący sojusz postępowych księży i prawicowych publicystów, który jest przeciw niemu wymierzony. Ale cóż, w czasach, kiedy głównym karykaturzystą katolickiego "Avvenire" zostaje we Włoszech zadeklarowany ateista i komunista, może i w fakcie, że jezuicki liberał i wyznawca endecji pospołu kręcą nosem słysząc słowa "My chcemy Boga" też nic nadzwyczajnego nie ma? Ot, w takich czasach żyjemy.

Paweł Lisicki dla WP Opinie

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)