Paweł Lisicki: Lewica szuka Mesjasza
Ostatnie sondaże partyjne wskazują, że na polską scenę polityczną powróci lewica. Wydaje się, że SLD z poparciem oscylującym między 7 a 11 procent tym razem wejdzie Sejmu. Jednak czy faktycznie można mówić o odrodzeniu?
01.05.2018 | aktual.: 01.05.2018 10:03
Koalicja z udziałem SLD nie weszła do parlamentu w 2015 roku, bo zabrakło jej raptem ułamka procenta. Podobnie szczęścia nie miała partia „Razem”. Do prawdziwego odrodzenia zatem jeszcze daleko. Lewicy nie udało się do tej pory rozwiązać dwóch najważniejszych problemów. Pierwszym jest różnica ideowa między elektoratem SLD a zwolennikami różnych nowych, alternatywnych, zielonych i ekologicznych ugrupowań.
Wyborcy SLD z jednej strony są etatystami, zwolennikami rozbudowanych programów socjalnych i silnej obecności państwa w gospodarce, mają sentyment do PRL ale też są konserwatystami obyczajowymi. Dokładnie odwrotnie wygląda portret ideowy elektoratu nowej lewicy: niechęci do PRL towarzyszy entuzjazm dla przybywających z Zachodu nowinek. Akceptacja dla związków jednopłciowych, poparcie dla całkowitej liberalizacji ustawy aborcyjnej, radykalny feminizm – to są ich główne hasła. Jak to pogodzić?
Gwiazda jednego sezonu
W polityce nie ma rzeczy niemożliwych. Już nie takie sprzeczności ideowe były rozwiązywane. Pod jednym wszakże warunkiem: że pojawiał się lider z prawdziwego zdarzenia, który umiał zręcznie budować swoje zaplecze. Wtedy różnice ideowe schodziły na plan dalszy. Ważniejsza okazywała się skuteczność i charyzma przywódcy.
Tyle, i to jest drugi problem, że nie bardzo wiadomo kto miałby być takim liderem, porywającym za sobą masy Polaków. W czasie ostatniej kampanii parlamentarnej niczym meteor pojawił się Adrian Zandberg. Jedno wystąpienie telewizyjne przyniosło partii „Razem” całkiem niezły wynik wyborczy i, tym samym, doprowadziło do wyrzucenia z Sejmu SLD. Wygląda jednak na to, że Zandberg był gwiazdą jednego sezonu. Reprezentowana przez niego partia regularnie znajduje się poniżej progu wyborczego i nic nie wskazuje na to, żeby cokolwiek miało się pod tym względem zmienić.
Skoro nie Zandberg to kto? Kto ma być tym wymarzonym, wyśnionym, wypatrywanym z niepokojem w sercu przywódcą lewicy, który odbije ostatecznie Polskę z rąk ugrupowań konserwatywnych, zaściankowych, nie dość radykalnie europejskich i postępowych?
Kandydatów nie ma zbyt wielu. Dwóch może. Pierwszym jest Robert Biedroń, prezydent Słupska, drugim Monika Jaruzelska, córka komunistycznego dyktatora. Jednak obie te kandydatury na lewicowego Mesjasza mają poważne wady.
Nadzieja wielkomiejskich salonów
Zaletą Biedronia jest przede wszystkim rozpoznawalność. Faktycznie, dzięki trwającej od wielu miesięcy wielkiej akcji medialnej udało się go wprowadzić do powszechnej świadomości wyborców. I to z całkiem nie najgorszym skutkiem. Jeśli wierzyć sondażom zajmuje on regularnie trzecie miejsce wśród potencjalnych kandydatów na prezydenta Polski, za Andrzejem Dudą i Donaldem Tuskiem. Może też liczyć na poparcie od 11 do 17 procent wyborców. Tak to przynajmniej wygląda na papierze, albo w sieci.
Drugą silną stroną Biedronia jest udzielone mu w ciemno poparcie przez wielkomiejskie salony i lewicowo-liberalne media. Nie ma właściwie dnia, żeby Biedroń nie gościł na czołówkach jednego z największych polskich portali. Wypowiada się na wszystkie właściwie tematy. Zawsze przedstawia się go w pozytywnym świetle, jako niemal mędrca, eksperta, znawcę. Biedroń zaś plecie banały, powtarza utarte komunały, mizdrzy się niemiłosiernie. Jego sądy rzadko zawierają świeżą myśl. Jest hołubiony jako powszechnie znany homoseksualista celebryta i to zdaje się być najważniejszym źródłem jego medialnych sukcesów. Tylko czy z maskotki można zrobić męża stanu?
W ostatnim wywiadzie dla portalu gazeta.pl Biedroń stwierdził, czytuję: „ogniskuje się we mnie marzenie, że Polska może wyglądać inaczej.” Poza tym czytelnik mógł się dowiedzieć, że prezydent Słupska jest „za fajnym państwem, w którym maksymalizuje się dobro, a minimalizuje zło.” Tudzież poznać jego ideowych guru: „państwo może być inne, przyjazne. Pokazali to chociażby Justin Trudeau czy Emmanuel Macron”. Trudno doprawdy dostrzec w tak „zogniskowanym marzeniu” głębsze przesłanie.
Poszukiwanie fajnego państwa
Brutalna prawda jest taka, że wszystko to są analizy polityczne na poziomie infantylnym. To jest dokładnie ten rodzaj mądrości, który może zdobyć uznanie w oczach Adama „Nergala” Darskiego, który właśnie objawił się jako poplecznik Biedronia. Znany satanista stwierdził w rozmowie z radiem „Zet”, że „energetycznie, mentalnie jest to facet, który, jeżeliby został szefem narodu i wyszedłby w świat, byłby to gość, którego ja bym się nie wstydził”. Nie wydaje się jednak, żeby połączone siły lewicowo liberalnych salonów i skandalistów satanistów wystarczyły w Polsce do zwycięstwa wyborczego.
To co Biedroniowi udało się w Słupsku, gdzie wygrał wykorzystując małomiasteczkowe kompleksy i tęsknotę za światowością, w całej Polsce może się nie powieść. Od kandydata na prezydenta państwa wyborcy wciąż oczekują czegoś więcej, niż „fajności”. Kariera medialna Biedronia rozwija się tak długo jak prezydent Słupska przebywa w przyjaznym środowisku.
W prawdziwej kampanii, gdzie kandydat musi zderzać się z przeciwnikami i gdzie każda wpadka może mieć ogromne znaczenie Biedroń realnych szans nie ma. Niezależnie od tego ile razy zostanie nazwany „Mesjaszem polskiej lewicy” czy następcą Aleksandra Kwaśniewskiego jego popularność przypomina dobrze nadmuchaną bańkę mydlaną. Prawdziwy Biedroń bowiem to polityk, który żadnej partii nie założył, żadnej organizacji nie stworzył, a swój urząd wykorzystał przede wszystkim do promowania siebie poza granicami Słupska i do zgłoszenia, nieskutecznie, zmiany w programach nauczania seksualnego.
Nieudane męczeństwo
Paradoksalnie większe szanse odegrania znaczącej roli mogłaby mieć Monika Jaruzelska. Gdyby prezydent Andrzej Duda podpisał ustawę degradacyjną córka dyktatora mogłaby już na wstępie liczyć na znaczące poparcie wszystkich tych, którzy żywili rodzinny lub uczuciowy sentyment do PRL i Ludowego Wojska Polskiego. Jednak ustawa przepadła, a wraz z nią nadzieja na stworzenie nowej męczennicy. Monika Jaruzelska nie będzie już mogła wstępować w roli ofiary i odwoływać się do współczucia tych wszystkich, którzy uważali, że degradacja pośmiertna Wojciecha Jaruzelskiego to krok za daleko. Ta amunicja została wysadzona w powietrze. A skoro tego instrumentu użyć się nie da, należałoby zdobyć popularność programem. I tu zaczynają się schody.
Bo poglądy Jaruzelskiej bardzo trudno byłoby nazwać lewicowymi. Chciałbym zobaczyć zapewne coraz bardziej zrozpaczoną minę dziennikarza „Gazety Wyborczej”, największej polskiej jaczejki postępu i lewicowości, kiedy to Jaruzelska stwierdziła, że nie jest zwolenniczką liberalizacji ustawy aborcyjnej: „Słysząc bicie jego [własnego dziecka] serca, znając też jego płeć, mając na niego wymyślone imię, myślałam o nim w kategoriach syna, a nie płodu”. No to się nazywa czarna niewdzięczność! Nie po to gazeta z Czerskiej będzie wspierać kandydaturę Jaruzelskiej, żeby ta mówiła takie rzeczy! Tylko, że to nie był koniec ideologicznych herezji. Córka dyktatora bez entuzjazmu mówiła o idei związków partnerskich i, co na lewicowców musiało podziałać jak czerwona płachta na byka, wypowiadała się wyjątkowo ciepło na temat znaczenia Kościoła i roli katolików.
Nie wiadomo zatem, kto będzie w przyszłości twarzą lewicy. Robert Biedroń byłby może dobrym kandydatem, gdyby był politycznie dojrzały; podobnie Monika Jaruzelska pasowałaby doskonale, gdyby miała lewicowe poglądy. To się nazywa trudny wybór. Na szczęście Polacy nie są skazani na to, żeby go dokonywać.