Paweł Lisicki do obrońców wolności słowa na Zachodzie: jesteście żałośni
Kiedy słyszę o protestach zachodnich dziennikarzy czy obrońców praw człowieka, którzy burzą się na rzekome naruszenia wolności słowa w Polsce, pusty śmiech mnie ogarnia. Gdzieście byli, pytam, przez lata, kiedy to oponentom rządu odbierano głos, utrudniano życie, przeszkadzano i, niekiedy wręcz, szykanowano? Czyście nie widzieli czystek w mediach publicznych? Rozprawy i nacisków na co bardziej niezależnych właścicieli mediów prywatnych? A skoro żeście nie widzieli i milczeli, to teraz mam do was uprzejmą prośbę, żebyście się wypchali. Wasze oburzenie i protesty warte jest tyle, co zeszłoroczny śnieg. Jesteście po prostu żałośni - pisze Paweł Lisicki dla Wirtualnej Polski.
07.01.2016 | aktual.: 26.07.2016 13:39
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Nic nowego pod słońcem, wszystko to marność - te słowa Eklazjestesa powtarzam sobie, kiedy krew nazbyt się burzy i diabli mnie biorą słuchając kolejnych przestróg, ostrzeżeń, apeli i deklaracji, jakie mniej lub bardziej pobudzeni mędrcy z Brukseli, Paryża czy Berlina kierują do polskiego rządu, szaty drąc i z troską pochylając się nad losem polskich mediów i ich wolności. Toż to się w głowie nie mieści. Przywykłem, od lat zajmując się komentowaniem sytuacji politycznej, do hipokryzji i obłudy, która jest cechą stałą działalności wszelkiej maści intelektualistów i ludzi dobrej woli. Gęby pełne mają frazesów i gładkich słówek, za którymi wszakże często kryje się bezwzględny interes i egoistyczne dążenie do władzy. Lub głupota. Więc skąd te nerwy we mnie? Po co się uspokajać spokojnym rytmem fraz biblijnych? Zaraz powiem.
Kiedy w 2007 roku Platforma przejęła władzę jedną z pierwszych rzeczy jaką zajęła się prokuratura było badanie, czy przedstawiciele brytyjskiej grupy Mecom, ówczesnego większościowego właściciela Presspubliki nie naruszyli prawa. Powód? Bo... chcieli kupić mniejszościowe udziały od Skarbu Państwa, drugiego współwłaściciela spółki wydającej "Rzeczpospolitą". Mimo różnych usiłowań władz brytyjskiego koncernu, którzy chcieli zainteresować sprawą różne zachodnie media, odzew był słaby i ograniczony. Może przypominał pisk małej myszki w łapach wielkiego kocura - jeśli ktoś potrzebuje metafor, żeby lepiej zrozumieć rzeczywistość.
Jakoś milczały gazety, cicho siedzieli znawcy i komentatorzy, nie ruszało to zbytnio wyczulonych na łamanie praw i wolności aktywistów. Cóż, ówczesna "Rzeczpospolita", gazeta o wyraźnym profilu prawicowo-konserwatywnym widać na uwagę i obronę szczególnie nie zasługiwała. Gdyby była postępowa i liberalna, a to co innego. Dwa lata później spotkałem się z młodym dziennikarzem brytyjskiego "Economista". Było to już wtedy, kiedy to przedstawiciele Skarbu Państwa złożyli do sądu wniosek o rozwiązanie spółki, przystawiając tym samym Brytyjczykom pistolet do skroni.
Przyczyna tych nacisków, szykan, szantaży i presji zawsze była jedna: ówczesne władze, o czym wiedziałem od szefów koncernu, za każdym razem domagały się zmiany redaktora naczelnego. Brytyjczycy, czy to z powodu zasad, czy dlatego, że nie dowierzali partnerom, czy też, że bali się reperkusji, nie ustępowali, co tylko pogarszało konflikt. O tym wszystkim opowiedziałem wysłannikowi "Economista" - wysłuchał, pokiwał z niedowierzaniem głową, potem upewnił się co do wiarygodności mojej opowieści. Kiedy ponownie się odezwał nie mógł dojść do siebie z wrażenia. Jak to - mówił - to minister skarbu używa szantażu wobec niezależnych prywatnych mediów, chce wymusić zmianę redaktora naczelnego i nikt o tym nie pisze? Toż to skandal niebywały, trzeba na cały świat wołać i krzyczeć. W końcu chodziło o drugą największą polską gazetę, najczęściej cytowaną, ze średnią sprzedażą wówczas na poziomie stu kilkudziesięciu tysięcy. Po czym... po kilku dniach wysłał mi maila, że jego tekst o tym skandalu może się ukazać jedynie na
blogu. Ponoć, tłumaczył najwyraźniej zaambarasowany, osoba, która w brytyjskim tygodniku odpowiadała za informacje z Europy Środkowo-Wschodniej zaprzyjaźniona jest z politykami PO, szczególnie z Radkiem Sikorskim i po prostu nie zgodziła się na druk. Przypomnę, że chodzi o ten sam, nazywany powszechnie prestiżowym tygodnik, który działaniom obecnych władz poświęcił w ciągu ostatniego miesiąca już kilka artykułów!
Nic dziwnego, że brak zainteresowania opinii publicznej, polskiej i zagranicznej, musiał w końcu przynieść efekty. Niczym Filip z konopi pewnego dnia pojawił się nowy właściciel, reprezentant polskiego kapitału. Wykupił udziały od przypartych do muru Brytyjczyków, następnie szybko porozumiał się ze Skarbem Państwa i w ciągu kilku tygodni załatwił to, co nie udawało się poprzednim właścicielom - przejął całą firmę. Nie muszę dodawać, że jednocześnie niemal z zawarciem porozumienia ze Skarbem Państwa straciłem stanowisko redaktora naczelnego gazety. Podobnie, jak nie muszę pisać, że cała historia nikogo z licznych obrońców wolności słowa na Zachodzie nie zainteresowała.
Podobnie nie zainteresowało ich inne wydarzenie, które miało miejsce równo rok później, kiedy to w ciągu jednego dnia ówże wydawca, który jak się okazało miał osobliwą skłonność do nocnych pogawędek przy śmietniku z ministrem Pawłem Grasiem, rzecznikiem ówczesnego platformerskiego rządu, wszedł w konflikt, a w rezultacie zniszczył największy wówczas wyraźnie opozycyjny tygodnik, "Uważam Rze", którym kierowałem. Pytacie się państwo może, ilu wówczas zgłosiło się do mnie po wywiady zachodnich korespondentów? Odpowiedź: nikt. Tak, mogło się wydawać, że to rzecz bez precedensu. W ciągu dwóch lat powstaje z niczego tygodnik, odnosi spektakularny sukces, uzyskuje średnią sprzedaż około 130 tysięcy egzemplarzy, gromadzi najlepszych i najbardziej rozpoznawalnych prawicowych publicystów, po czym nagle oni wszyscy odchodzą, pismo upada. Toż to dla każdego szanującego się dziennikarza gratka niebywała, wspaniała historia do opowiedzenia. A jednak, powtarzam, nie zgłosił się nikt, kto by był tą opowieścią
zainteresowany. Brutalne rozbicie największego pisma opozycyjnego widać aż tak ciekawe nie było.
A może jest tak, że zainteresowania nie było, bo pismo było właśnie konserwatywne i prawicowe? Bo miast walczyć o prawa homoseksualistów, ideologię gender wyśmiewało? Bo miast młotkować oponentów Brukseli do Unii, zachowywało stosunek sceptyczny? Bo wolało mówić o interesie narodowym, a nie snuć wizje przyszłego, paneuropejskiego społeczeństwa? Bo jego autorzy bronili chrześcijaństwa i Kościoła, a nie widzieli w nim źródła przemocy i ucisku? Bo zamiast, jak inni wówczas, rozjeżdżać i walcować Prawo i Sprawiedliwość, broniło praw opozycji i z sympatią - choć nie bezkrytycznie - i patrzyło na walkę tej formacji o przetrwanie? Oczywiście, właśnie o to chodziło. Prawica nie ma prawa do istnienia, a jeśli trwa, to na zasadzie jakiegoś dziwactwa, osobliwości losu, niedopatrzenia. W przemielonych ideologiczną, lewicową papką głowach zachodnich korespondentów konserwatyzm jest jak ciele o dwóch głowach. Dziwowisko to wielkie i rzecz śmiechu godna. Tego się nie bada. Nie próbuje się zrozumieć. Nie wysłuchuje się
racji i nie chce się udzielić głosu.
Czytam obecnie od tygodni tyle tekstów różnych znawców zachodnich na temat Polski, ale, znowu dziwnym trafem, ich opinie niemal w zupełności oparte są na wypowiedziach ludzi związanych z "Gazetą Wyborczą", "Polityką" czy "Newsweekiem". Absurd, nieprawdaż? Pierwszy raz od 26 lat, od 1989 roku w Polsce wygrała prawica, ale to jej zwycięstwo pokazywane jest wyłącznie przez pryzmat... przeciwników. Na zdrowy rozum przecież rzeczy powinny się mieć inaczej. Na zdrowy rozum kolejki dziennikarzy, chcących zrozumieć co się stało, powinny ustawiać się do publicystów prawicy. Wiem, każda sroka swój ogon chwali, ale jeśli już nie zwracają się do "Do Rzeczy" to niech choćby poprosili o wytłumaczenie publicystów "Gazety Polskiej" lub "W Sieci". Nic z tego.
Przeto, powtarzam, kiedy słyszę o protestach zachodnich dziennikarzy czy obrońców praw człowieka, którzy burzą się na rzekome naruszenia wolności słowa w Polsce, pusty śmiech mnie ogarnia. Gdzieście byli, pytam, przez lata, kiedy to oponentom rządu odbierano głos, utrudniano życie, przeszkadzano i, niekiedy wręcz, szykanowano? Gdzieście byli wtedy? Czyście nie widzieli czystek w mediach publicznych? Rozprawy i nacisków na co bardziej niezależnych właścicieli mediów prywatnych? A skoro żeście nie widzieli i milczeli, to teraz mam do was uprzejmą prośbę, żebyście się wypchali. Wasze oburzenie i protesty warte jest tyle, co zeszłoroczny śnieg. Jesteście po prostu żałośni.
Paweł Lisicki dla Wirtualnej Polski
Paweł Lisicki - redaktor naczelny tygodnika "Do Rzeczy".