Papierosy, viagra, matura
Chcecie odwiedzić największy czarny rynek w Europie? Zapraszamy na wycieczkę po bazarze w Budapeszcie.
Niczym w stroboskopie migają człowiekowi przed oczami wszystkie te towary, drobiazgi, które leżą tu jeden na drugim: kolczyki imitujące diamenty, kosmetyki w oryginalnych opakowaniach, płyty z muzyką, podrabiane buty Nike, silikonowe wkładki do biustonoszy, scyzoryki, klapki kąpielowe. W jednej z bud nad pistoletami ciśnieniowymi wiszą jasnozielone majtki z nadrukiem „non stop 0–24”. Stoisko obok wyspecjalizowało się w t-shirtach rapera 50 Cent, tak że uszy przechodnia sto razy atakuje zdanie „Get rich or die trying”.
Teren pod ochroną
Jeden z handlarzy trzyma w ręku filmy na DVD, wśród nich nowy film z Jimem Carreyem, który jeszcze nie wszedł do węgierskich kin. Mężczyzna woła: Papierosy, viagra, matura, gaz w spreju, egzaminy językowe, rachunki. Potem zaczyna tę surrealistyczną wyliczankę od początku: Papierosy, viagra, matura... Czy ma też odtwarzacze MP3? – Nie ma problemu, przyjdź jutro.
Witamy na Targu Czterech Tygrysów w Budapeszcie, największym w Europie targowisku plagiatów. Podróbki Nike kosztują 12 euro, perfumy Chanel 15 euro, a może wolą państwo trzy filmy ze Stallonem za jedno euro? Nad bramą wejściową króluje szyld z kutego żelaza, ozdobiony niczym emblemat upadłego cyrku: cztery zardzewiałe tygrysy, które przewracając oczami, pokazują pazury. Pod spodem wielka tablica ostrzegawcza: zabrania się wnosić broni, zabrania się fotografować, zabrania się wprowadzać psów. Budy, dachy z blachy falistej, plastikowe plandeki ciągną się wzdłuż torów dworca towarowego. Za nimi widać kilometrowy, dwupiętrowy rząd kontenerów, które służą chińskim handlarzom jako magazyny. Kiedy muskularny pakowacz otwiera jedne z drzwi, widać za nimi dziesięciu mężczyzn siedzących pośrodku góry koszul i mrugających w niespodzianym, jaskrawym świetle. Ale jeśli człowiek rozgląda się tu, za budami, jako turysta, wyrastają przed nim nagle faceci, którzy nie wyglądają, jakby zarabiali na życie przekładami liryki
albo lekcjami gry na pianinie – ciemne typy z „firm ochroniarskich”. Oficjalnym zadaniem tych Węgrów jest pilnowanie bazaru, ale ewidentnie oni sami są tu największym źródłem zagrożenia.
Teren należy do MAV, węgierskich kolei państwowych, które dzierżawią go węgierskim „przedsiębiorcom”. Niektórzy z nich z powodu ciężkich przestępstw siedzieli już w więzieniu. Niedawno w gazetach pisano, że bazar wkrótce ma zostać zamknięty. Ale w ciągu minionych 15 lat zapewniano o tym tak często, że nikt już w to nie wierzy.
Wszystko zaczęło się w 1988 roku. Węgrzy podpisali wtedy z rządem chińskim traktat handlowy połączony z obustronnym zniesieniem wiz. Dwa lata później na Węgrzech mieszkało 40 tysięcy Chińczyków. Wszyscy przyjechali przez Rosję, często mając w plecaku tylko kilkanaście par spodni, pawie pióra albo buty, i sprzedawali swój towar na rogu ulicy. Za pomocą zaproszeń mogli ściągnąć swoich rodaków. W 1992 roku ruch bezwizowy został zlikwidowany. Jednak do tego momentu Chińczycy już dawno zdążyli się nauczyć, kogo należy przekupić, jak fałszuje się dokumenty, jak na tyle dyskretnie pozbywać się zwłok, żeby papiery zmarłych można było dać nowo przybyłym, i że wystarczy tylko założyć firmę i już urzędy nie mogą wydalić człowieka z kraju. Dziś na Węgrzech w najmniejszej dziurze działa chiński tani sklep, a azjatyckie sklepy z ubraniami mają w całym kraju 25 procent udziału w rynku. Nikt się nie kryje
W listopadzie ubiegłego roku celnicy znaleźli w hamburskim porcie 115 kontenerów z podróbkami markowych produktów o wartości 383 mln euro, zegarki, zabawki i ponad milion podrabianych adidasów, butów dla piechoty ery globalizacji. Większość z tego miała trafić do Budapesztu.
Na Targu Czterech Tygrysów zakupy robią biedniejsze warstwy budapeszteńskiej społeczności. Jakieś małżeństwo mierzy sandały, kulejąca kobieta, mrucząc pod nosem, grzebie w stosie plastikowych talerzy i sztućców. Przede wszystkim jednak bazar jest rodzajem pomostu do Europy. W centrali Adidasa w Herzogenaurach wiedzą dokładnie, co się tu dzieje. Ulf Wingen, który odpowiada w koncernie za ściganie piractwa, mówi: W 2006 roku na całym świecie skonfiskowano ponad sześć milionów sfałszowanych produktów Adidasa. Dla niego Targ Czterech Tygrysów to centrum działania wielkich handlarzy, którzy pociągają za sznurki i sprzedają produkty dalej, do Europy Środkowej i Wschodniej.
Zaskakujące jest to, jak jawnie się to wszystko odbywa: wszędzie stoją tu małe samochody dostawcze, na które w biały dzień ładowane są setki kartonów. Przez wąskie przejścia między budami ciągną Rumuni, Turcy, Serbowie z wypełnionymi po brzegi workami na śmieci. Mają w rękach gęsto zapisane listy i na wózkach przewożą koszule, buty, zabawki. A w tutejszych centrach handlowych wiszą tony towarów, które rankiem są kupowane na bazarze, potem przemetkowywane i oferowane za trzykrotnie wyższą cenę. Policja pojawia się rzadko. W grudniu podczas obławy policyjnej skonfiskowano towary o wartości stu tysięcy euro. Wszczęto kilka postępowań karnych, zamknięto trzy sklepy.
Mija nas kobieta w słomkowym kapeluszu, z wózkiem pełnym gazet. W Budapeszcie ukazuje się sześć chińskich tygodników i jeden dziennik. Gazety wypełniają zdjęcia odnoszących sukcesy chińskich przedsiębiorców, obok figurują ich zdjęcia w towarzystwie chińskich dygnitarzy lub czołowych polityków innych krajów w tamtejszych metropoliach. Dziennikarze zdają się równie mało troszczyć o prawo autorskie jak czarnorynkowi handlarze, dla których w pierwszej kolejności tworzone są te gazety: teksty są kompilowane na podstawie artykułów z chińskiego internetu. Węgry pojawiają się tylko wtedy, kiedy chodzi o wspólne stosunki gospodarcze. Tylko ogłoszenia w dziale nieruchomości dotyczące willi na przedmieściach Budapesztu i adresy firm, które zamieszczają tu reklamy, wskazują na to, że gazeta nie powstaje i nie jest czytana w Chinach. Chińczycy żyją w Budapeszcie w równoległym wszechświecie. Działa tu filia Bank of China, liczne świątynie i szkoła podstawowa, w której 130 dzieci chodzi na dwujęzyczne zajęcia. Handlarze na
bazarze – jeśli nie grają w grupkach w karty – siedzą przed małymi telewizorkami, na których oglądają chińskie programy. Chińscy przybysze produkują tu, w Budapeszcie, popularną telenowelę „Żółte słońce nad Dunajem”, w której Węgry i reszta Europy służą tylko za dalekie, zakurzone kulisy dla historii sukcesów młodych, ambitnych Chińczyków żyjących za granicą.
Wielki handel trwa
Lin Tiao, który od dziewięciu lat sprzedaje tu buty, mówi, że nie wyjechał z Seczuanu z naglącej potrzeby, ale dlatego że na Węgrzech zarabia znacznie więcej niż w domu jako urzędnik. Jego żona i dzieci dalej siedzą w Chinach i produkują bluzy. Węgry go nie interesują, wkrótce chce wrócić do Chin. Poza tym może zaproponować specjalną cenę, 10 euro, prawdziwe Nike. Na sąsiednim stoisku leży różowa dziecięca bluza z cudownie globalizacyjnie-dadaistycznym napisem:
„Aceryone love them
Love axb the blossoms
is vy moglcal golden”.
Obecnie na Węgrzech jest zarejestrowanych około 3,5 tys. chińskich przedsiębiorstw. Zaopatrują one też sieci handlowe typu C&A. W 2005 roku Chińska Republika Ludowa wyeksportowała na Węgry towary o wartości czterech miliardów dolarów, dwie trzecie z tego zostało wysłane dalej, do innych państw europejskich. W takiej sytuacji jest logiczne, że chińskie ministerstwo handlu chce w Budapeszcie wybudować chińskie Centrum Handlowe, żeby móc stąd także oficjalnie kontrolować dystrybucję swoich towarów w Unii Europejskiej.
Z tyłu, na końcu prawie dwukilometrowego bazaru, stoją chińskie budki z jedzeniem, w których można dostać jedyne prawdziwe, niepodrobione produkty: pysznie ostrą zupę z makaronem, tofu z imbirem i tajemnicze galaretowate mięso. W kolejce stoi mężczyzna, który kładzie zmiętą plastikową reklamówkę na stół, wyciąga z niej grube pliki banknotów 20-dolarowych, bez słowa kładzie je przed innym mężczyzną, zajętym jedzeniem fasolki, po czym znika w labiryncie towarów.
Alex Rühle