Pamięć o I wojnie światowej zanika. Walczyły w niej 2 miliony Polaków
W I wojnie światowej zginęła jedna piąta spośród dwóch milionów walczących w niej Polaków. Mimo tych ofiar, pamięć o konflikcie zanika. - Mieszkańcy Lwowa, Pragi, Rygi czy Warszawy, niezależnie od wyznania i narodowości, celebrowali początek wojny, szli na nabożeństwa, witali żołnierzy kwiatami. Wszyscy określali się jako lojalni wobec domu panującego - mówi Włodzimierz Borodziej. Maciej Górny zwraca uwagę, że Polacy byli lojalni wobec cesarza, ale coraz bardziej wrodzy wobec swoich sąsiadów.
25.06.2014 13:33
Małgorzata Schwarzgruber, Polska Zbrojna: W połowie roku na rynek trafi "Imperia, 1912-1916" - pierwszy tom książki poświęconej I wojnie światowej "Nasza wojna", którą Panowie wspólnie napisali. Dlaczego "nasza wojna"?
Włodzimierz Borodziej: Ponad dwa miliony Polaków walczyło w mundurach trzech obcych armii. Co piąty nie wrócił do domu. W naszej części Europy wojna naznaczyła losy milionów ludzi - nie tylko żołnierzy, lecz także cywilów. Była równie intensywna jak ta na Zachodzie. Została niesłusznie zapomniana, "przykryta" przez II wojnę światową.
Maciej Górny: Na słabą pamięć o I wojnie wpływa fakt, że w żadnym z państw Europy Wschodniej i Południowo-Wschodniej nie da się o tych wydarzeniach opowiedzieć prostej historii. Kłopot z tym mają nawet kraje, które wówczas wygrały, jak na przykład Serbia. Austriacy, z którymi walczyli Serbowie, byli przeważnie chorwackimi poborowymi, czyli współobywatelami nowego państwa powstałego w 1918 roku - Królestwa Serbów, Chorwatów i Słoweńców, zwanego potocznie Jugosławią. Trochę podobnie jest z Polakami: siłą rzeczy jako żołnierze trzech imperiów uczestniczyli w wojnie bratobójczej. Równie ważny jest kult żołnierza, czyli mężczyzny. Zupełnie nie pasuje do tego kanonu pamięci fakt, że ogromną rolę odegrały wówczas - po raz pierwszy w historii - kobiety. Mężczyźni poszli na wojnę, a one przejęły ich obowiązki - na wsi i w mieście.
Na czym polega nowe podejście historyków do wydarzeń sprzed stu lat i odmienna interpretacja tamtych wydarzeń?
Włodzimierz Borodziej: Nasza interpretacja jest rozpięta między dwoma biegunami: historią myśli, gdy piszemy o tym, jak mocarstwa, które okupowały wschód i południe Europy, wyobrażały sobie przyszłość tego regionu (piszemy o tym, używając nieco ironicznego sformułowania "misja cywilizacyjna"). Przeciwnym biegunem jest codzienność pod okupacją. Wbrew dość powszechnej opinii życie w tak zwanym hinterlandzie, czyli na zapleczu własnego frontu, i pod okupacją było zdumiewająco podobne. Nowa jest także ocena skutków okupacji niemieckiej i austro-węgierskiej. Nie było tak, że mieszkańcom terenów okupowanych zawsze wiodło się gorzej. Weźmy ponownie przykład polski: przecież w Królestwie oznaczało to także, że odbył się tylko jeden pobór, czyli że trzy kolejne roczniki poddanych cara nie ginęły na froncie.
Włodzimierz Borodziej (z prawej) i Maciej Górny fot. Polska Zbrojna/Zbigniew Furman
Maciej Górny: W książce wykorzystaliśmy materiały na temat Legionów Polskich znane historykom zajmującym się walką o niepodległość naszego kraju. Te same źródła okazały się kopalnią wiedzy o życiu na froncie, o stosunkach panujących między legionistami a ludnością cywilną, o codziennych problemach. To zadziwiające, że właśnie te, z naszej perspektywy najciekawsze fragmenty nie pojawiały się dotychczas w historiografii lub pojawiały się marginalnie.
Włodzimierz Borodziej: Z I wojną światową powszechnie kojarzone są okopy. Z nowszych badań wynika natomiast, że wojna ruchoma, jaka toczyła się na obecnych ziemiach polskich oraz w Serbii i Rumunii, spowodowała więcej ofiar niż pozycyjna w okopach. To dość rewolucyjne stwierdzenie.
Dawniej wiele pisano o euforii, z jaką ludzie witali wybuch wojny, jakby wszyscy na nią czekali. Ostatnie publikacje rozgraniczają już reakcje ludności w miastach i na wsiach. To też nowa interpretacja?
Włodzimierz Borodziej: Z naszych badań wynika podobna konkluzja. Mieszkańcy Lwowa, Pragi, Rygi czy Warszawy, niezależnie od wyznania i narodowości, celebrowali początek wojny, szli na nabożeństwa, witali żołnierzy kwiatami. Wszyscy określali się jako lojalni wobec domu panującego.
Maciej Górny: Byli lojalni wobec cesarza, ale coraz bardziej wrodzy wobec swoich sąsiadów. Takie nastroje narastają od początku wojny i kumulują się po jej zakończeniu.
Pierwsza wojna światowa była globalnym konfliktem. O co właściwie wówczas walczono?
Włodzimierz Borodziej: Ta wojna była o tyle nietypowa, że nie chodziło w niej o klasyczne zdobycze terytorialne, lecz raczej o utrzymanie stref wpływów. Latem 1914 roku powszechne było przekonanie, że da się ją szybko wygrać. Mocarstwa włączały się do tego konfliktu, gdyż inaczej mógłby ucierpieć ich prestiż. Wówczas myślano o wojnie w sposób dziś niewyobrażalny - że jest to normalny sposób rozstrzygania konfliktu. Taki był początek I wojny światowej - niemający racjonalnego uzasadnienia, bo ostrzeżeń, że wojny nowego typu nie da się wygrać w sposób znany z XIX wieku, naprawdę było dość.
Maciej Górny: Imperia tak naprawdę do końca nie wiedziały, o co toczą tę wojnę. Pod koniec walczyły już tylko o przetrwanie, o to, aby się nie rozpaść, co się większości - jak wiadomo - nie udało. Jasny program i cele miały natomiast państwa narodowe, które chciały uzyskać niepodległość, zarówno na Bałkanach, jak i w Europie Wschodniej.
Polska historyczka opowiadała na konferencji w Niemczech o tym, jak I wojna światowa otworzyła Rzeczypospolitej drogę do niepodległości, co wywołało zdziwienie jej zachodnich kolegów. Zaskakuje Panów taka reakcja?
Włodzimierz Borodziej: To podstawowa różnica w patrzeniu na I wojnę między Wschodem a Zachodem. Tam wojna kończy się 11 listopada 1918 roku, podczas gdy u nas dopiero wtedy zaczynają się konflikty wojenne, które nadają wcześniejszemu cierpieniu jakiś sens. Pojawia się sukces - Polacy zyskują własne państwo.
Maciej Górny**: Imperia nie miały żadnego konkretnego celu w tej wojnie, nadawały jej więc sens filozoficzny. Taki ślad pozostał i w historiografii, i w pamięci zbiorowej o I wojnie na Zachodzie: była to wojna kultury i cywilizacji, wojna z barbarzyństwem. Kontrast takiego podejścia z praktycznymi programami ruchów narodowych - utworzeniem własnego państwa albo poszerzeniem jego granic - jest ogromny. To wpływa na różnicę perspektyw, nazwijmy je zachodnią i wschodnią. **Podczas gdy w państwach zachodnich wychodzą monografie na temat I wojny światowej, odbywają się konferencje i wystawy, w Polsce niewiele słychać o obchodach tej rocznicy.
Włodzimierz Borodziej: Wojna, która wybuchła w 1914 roku, niewiele obchodzi Polaków. Nie mam natomiast wątpliwości, że bardzo hucznie będziemy obchodzić stulecie jej zakończenia.
Maciej Górny: Dlatego tom drugi naszej książki będzie dotyczył lat 1917-1923. Od daty rozejmu na froncie zachodnim ważniejszy wydaje nam się moment, w którym w naszym regionie rzeczywiście przestano walczyć i zabijać.
W Niemczech w ostatnim półroczu wyszło około 50 książek dotyczących tego konfliktu. Wywołały nową dyskusję o odpowiedzialności Niemiec za rok 1914. Czy niemieckiej winy nie należy rozłożyć na więcej mocarstw?
Włodzimierz Borodziej: Pytanie, kto był bardziej winny wybuchowi wojny, ma się nijak do jej przebiegu. Na początku lat sześćdziesiątych Fritz Fischer w książce "Sięgnięcie po władzę nad światem" winę za wybuch I wojny przypisał wyłącznie Niemcom. Już wtedy było wiadomo, że to lekka przesada, choć ważna była zmiana w świadomości Niemców wywołana tą publikacją. Dziś australijski historyk Christopher Clark w książce "Lunatycy" dowodzi, że Niemcy nie byli bardziej winni niż pozostali uczestnicy tej wojny. Ma to dla nich psychologiczne znaczenie. Dla Serbów również, tyle że odwrotne - nagle to oni odnajdują się na ławce oskarżonych.
Maciej Górny: Podstawowe stanowiska, kto jest winny wybuchowi wojny, zostały określone po jej zakończeniu. Można do nich powracać, ale trudno wnieść do tej dyskusji coś nowego. Ostatnio czytałem książkę Seana MacMeekina, który powraca do tezy, że główną winę za wybuch wojny ponosi Rosja. W kontekście obecnego stanu badań ta teza wydaje się oryginalna. Z tym że w polskiej historiografii obowiązywała już w okresie międzywojennym.
Czy można mówić o bezpośrednim związku przyczynowo-skutkowym między obiema wojnami?
Włodzimierz Borodziej: Jestem sceptyczny co do tego. Niektórzy uważają, że była to trzydziestoletnia wojna domowa. Już w 1918 roku padały ostrzeżenia, że ten pokój się źle skończy. Bezpośrednim skutkiem I wojny jest powstanie państw narodowych oraz komunizmu, ale nie przesądziło to o dojściu Adolfa Hitlera do władzy i rozpętaniu II wojny światowej.
Jakie są różnice w spojrzeniu na I wojnę w poszczególnych krajach?
Włodzimierz Borodziej: We Francji, Belgii i Wielkiej Brytanii jest to wspomnienie wielkiego koszmaru, bezsensownej śmierci milionów ludzi, a w Belgii dodatkowo okupacji. 11 listopada to dla tych państw ważna data. Niemcy znajdują się w strefie przejściowej - I wojna nie jest tak ważna jak II. Na przeciwnym biegunie znajdują się kraje naszego regionu, w których wspomnienie o I wojnie nie odgrywa dużej roli.
Maciej Górny: Ciekawym przypadkiem jest tu Serbia. Już w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych w literaturze i filmie pojawiły się odniesienia do serbskiej wojny przeciwko Austro-Węgrom. Był to wyraźny znak, że narasta kurs nacjonalistyczny i antyeuropejski, skierowany także przeciwko innym narodowościom w Jugosławii.
A Rosja? Po sukcesie bolszewików I wojna poszła w zapomnienie. Ważniejszy był rok 1917.
Włodzimierz Borodziej: Ostatnio prezydent Władimir Putin powiedział, że było to ważne wydarzenie. Rozpoczęły się tam zatem przygotowania do obchodów, ale nie trafią one na czołówki gazet.
Maciej Górny: Rosja miała problem - tak jak pozostałe imperia - z uzasadnieniem sensu tej walki. A to wpływa na upamiętnienie tamtych wydarzeń.
Włodzimierz Borodziej: Gdy mówimy o ruchu narodowym, jest to pewne uproszczenie. Na ogół było kilka konkurujących koncepcji - w Polsce na przykład Józefa Piłsudskiego i Romana Dmowskiego. W Rosji jeden z komunistycznych deputowanych do Dumy powiedział ostatnio, że ulica nazwana imieniem Aleksieja Brusiłowa jest w porządku, bo walczył on po stronie rewolucji, natomiast Anton Denikin, Aleksandr Kołczak i inni generałowie z I wojny światowej nie będą mieli własnych ulic, bo zwalczali bolszewików, czym przekreślili swoje zasługi. Tak aktualne podziały polityczne nakładają się na kultywowanie pamięci.
Maciej Górny: Pokazuje to zatem, że pamięć o I wojnie w Rosji jest drugorzędna. Dominuje pamięć o rewolucji i wielkiej wojnie ojczyźnianej.
W międzynarodowej prasie pojawiły się odniesienia I wojny światowej do współczesności. Christopher Clark w książce "Lunatycy" porównał sytuację w Europie 1914 roku do obecnego kryzysu euro. Inne komentarze zestawiały konflikt rosyjsko-ukraiński z wybuchem I wojny. W jakim stopniu takie odniesienia są uprawnione?
Włodzimierz Borodziej: Gdy ukazali się "Lunatycy" i książka Margaret MacMillan "O wojnie, która zakończyła pokój", w prasie pojawiły się odniesienia do konfliktu z Chinami, który się rysował na horyzoncie. Nikt wtedy nie myślał o konflikcie rosyjsko-ukraińskim. To pokazuje, jak krótki żywot mają takie prognozy politologiczne.
Maciej Górny: Takie prognozy są jak generałowie, którzy zawsze toczą poprzednią wojnę.
Rozmawiała Małgorzata Schwarzgruber, Polska Zbrojna